23 maja 2012

Jestem księdzem marnotrawnym

23 maja 2006 roku, około godziny 11:00, leżałem krzyżem na posadzce poznańskiej Archikatedry. Oddech miałem niespokojny, myśli nie były w stanie wejść w stan harmonijnej całości, pod powiekami gromadziły się łzy szczęścia. Bałem się. Jak wielu przede mną. Tamtego dnia, w widzialnych znakach Najwyższy wypełniał kruche i gliniane naczynie niewidzialną łaską, światłem. Nie byłem gotowy. Wiem, nigdy nie będziemy w stanie perfekcyjnie przygotować się do tego, co Boże, do "miłości cierpliwej", która jest sercem kapłańskiej wierności. Na kapłaństwo, małżeństwo nigdy nie jest się gotowym. To nie my bowiem odgrywamy w nich rolę "pierwszych skrzypiec". Wiedziałem jedno: już nic od tej pory nie będzie tak jak dawniej. Trzeba iść. Do przodu. Wziąć krzyż i iść za Nim. Zaufać, zawierzyć. Mimo strachu, mimo tego, co na trzeźwo analizował rozum.

Po sześciu latach kapłańskiej wędrówki śladami Rabbiego z Nazaretu, drżę wciąż tak samo i ufam wciąż mocno, umierając powoli i mozolnie. Trochę mi blisko do tego, co ks. Jerzy Szymik wyrazić próbował w swoim przepięknym, kapłańskim wierszu Kyrie:
"Panie, / jest inaczej niż być miało / ani góry, ani morwy / nie rzucają się w morze na moje słowo / nieustannie idzie na burzę, / nieustannie czerwieni się zasępione niebo. / fale zalewają łódź. / a wichry i jezioro nigdy nie są mi posłuszne / mam kilka ryb, / siedem chlebów / i nieskończoną wielość głodnych do wykarmienia / dotykałem tylekroć Twojego płaszcza, / a nie jestem zdrowy"...
Patrzę na swój obrazek prymicyjny. Umieściłem na nim słowa Chrystusa z Ewangelii św. Jana: "Jak mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Trwajcie w miłości mojej"... (J 15, 9). Miłość, Ojciec, trwanie. Te trzy ewangeliczne słowa stały się dla mnie (i pozostaną już na zawsze) kluczem do rozumienia i przeżywania drogi kapłańskiej.

Tym, co najpiękniejsze z perspektywy sześciu lat kapłańskiego i zakonnego żywota (... przecież to dopiero "początek") pozostaje i jest (wciąż przeze mnie doświadczane) "podobne niepodobieństwo" do Chrystusa, który kiedyś spojrzał się na mnie jak na Judasza, Piotra, Mateusza i innych, mówiąc "Pójdź za Mną"... To wszystko, o czym przed laty szeptał mi do serca Jezus, spełnia się nieustannie, ale jakby nie do końca. I za to najbardziej Bogu dziękuję. Przekonuję się bowiem, czując ciężar liturgicznych szat, że to wszystko co ważne i najważniejsze, zależy nie ode mnie, od radykalizmu życiowej drogi (choć jakoś pośrednio... w pewien sposób zależy) lecz od serdecznego przylgnięcia do Mistrza, do Jezusa. Od tego wszystko zależy i to jest najważniejsze i najtrudniejsze zarazem dla człowieka w sutannie (czy habicie), rasowego mężczyzny, z natury egoistycznego "drania", który lubuje się w odczuwaniu słodyczy, gdy wszystko kręci się wokół niego. Tacy jesteśmy, my mężczyźni. I takim Jezus postanawia zaufać, ciągnąc ich za sobą.

To jedno z najtrudniejszych (choć tak bardzo potrzebnych) doświadczeń księdza... Odkryć genialną metodę Boskiej interwencji: idziesz, mówisz, nakładasz ręce, karmisz a "wszyscy rzucają się w morze", ale nie na moje słowo, tylko na Jego słowa, które są odwieczne i takimi pozostaną. Jedyne, co w tym wszystkim moje, sprowadza się do niezliczonych prób i ruchów dłoni, naznaczonych świętymi olejami z dnia święceń, dłoni która chce się dotknąć płaszcza, Jego płaszcza, wierząc w uzdrowienie, w oczyszczenie z pychy, samowystarczalności, bufonady, egoizmu...

Ludzie potrzebują księdza, bo tęsknią za Chrystusem. Za tym, co wieczne, co pachnące Niebem, co stałe i wypełnione po brzegi czystą, mądrą i cierpliwą Miłością, umęczoną i ukrzyżowaną, przebaczającą, tęsknią za Bogiem, który stał się jednym z nas. Tak jak ksiądz, chcą dotknąć się Chrystusowego płaszcza, rzucić się w morze, karmić się chlebem, powstawać z martwych, żyć umierając. Doświadczam tego każdego dnia. Jestem jednym z nich, jestem tak samo zagubiony, poraniony, tak samo atakowany przez demona południa, ojca kłamstwa. Z ludzi wzięty. Dla ludzi ustanowiony. To też jest trudne, choć nieuniknione, gdy się z ludźmi wąską ścieżką, przez ciasną bramę próbuje wędrować do Nieba.

Jestem księdzem marnotrawnym. Często wracam, upokorzony maksymalnie swoją nieporadnością, do Ojca, rzucam się na Niego, płaczę i odżywam w Jego ramionach. To dzięki tym powrotom jest siła, by "niewidzialna łaska" kapłaństwa rzucała w ziemię kolejne ziarna, gotowe na śmierć, na nowe życie. Kocham głosić Ewangelię, choć czasami, ci co słuchają mają w dłoniach kamienie, kocham w  drżących dłoniach unosić ku Niebu Ciało Boga, w ciemnościach konfesjonału odkrywać światło, rozlewać na lewo i prawo Boże Miłosierdzie tym, którzy postanowili powrócić, odżyć na nowo.

Trudne jest czasami mówienie o Bogu. Żyjemy w czasach światłocieni, półmroków, szarzyzny. To prawda i dlatego tym bardziej o Chrystusie trzeba mówić. Tam, gdzie jest światło, kolory nabierają intensywności, kontury stają się wyraźne. Mówić o Bogu, głosić Dobrą Nowinę. Jak Jezus. Ile On gadał. Dużo gadał. Opowiadał, mówił, gadał, wszędzie gdzie się pojawił. Taki Boży gaduła. Ale, zwróćmy uwagę, jak gadał. Mówił o tym, czego doświadczył, co czuł. Wiedział do kogo mówił. Znał dobrze serca słuchaczy. Mówił i żył. Czasami milczał. Jak na krzyżu. Kilka słów. My księża lubimy gadać, mędrkować. A tu trzeba nam mówić i żyć. Mówić i żyć tak, by dać się w końcu ukrzyżować. Jak się nie damy ukrzyżować za słowa swoje i życie to znaczy, że "niewidzialną łaskę" porzuciliśmy już dawno, zabiliśmy swoją gnuśnością, wygodnictwem. Że w luksusie i grzechach paskudnych oddychamy a nie na krzyżu. Czasami słów brakuje, gdy ludzie dają świadectwo o swoich spotkaniach z nami, kałanami. Jeśli ktoś dobija święty Kościół, to my księża, najbardziej. I dlatego warto wracać do Ojca. Nie bać się być księdzem marnotrawnym. Tam gdzie jest prawda, jest Chrystus. Tam też miejsce nas, księży.

Sześć lat temu, leżąc na posadzce archikatedry, wiedziałem, że łatwo nie będzie. Że komu wiele dano, od tego więcej wymagać się będzie. Dziś dziękuję i przepraszam. Mam oczy, Panie, które wilgotnieją często. Od łez i od Twojej śliny. Mam uszy, które nie słyszą, choć tyle razy do mnie mówiłeś i mówisz wciąż. Nie przestaję za Tobą tęsknić, Panie. Nawet wtedy, gdy jesteś blisko. Nie przestaję też prosić: jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić. Wiele grzechów kapłańskich wciąż ci przynoszę, z dalekich krain. Podnosić mnie nie przestajesz, wciąż wierzysz i ufasz, jak długo... Panie?... Modlę się...

Stwórz o Boże we mnie czyste serce,
odważne serce, które będzie mówiło i żyło,
daj rozumowi siłę, by ścigał to serce,
by płonął Ogniem, który płonie, choć nie spala.
Daj ręce, gotowe do znaków krzyża,
niekończących się błogosławieństw,
do miłosiernych rozgrzeszeń,
od których na ziemi tak dużo Nieba.
Usta dotknij rozżarzonym węglem,
by mówiły o tym, co ważne,
by potrafiły zamilczeć, wtedy gdy Ty mówisz,
by sączyła się z nich prawda.
Niech moje kapłańskie oczy oglądają Twoje Światło,
niech moje kapłańskie uszy słyszą Twoje słowa,
niech moje kapłańskie stopy niosą Ewangelię,
niech moje kapłańskie dłonie łamią chleb,
niech moje kapłańskie ciało będzie krzyżowane,
niech moje kapłańskie serce oddycha niewidzialną łaską.
Jeżeli chcesz, możesz mnie oczyścić!
Zalękniony choć pełen nadziei, Panie,
upadający, choć wciąż przez Ciebie podnoszony,
marnotrawny kapłan, odnaleziona owca,
wołam dziś do Ciebie, jak zawołałem niegdyś:
Oto ja, poślij mnie, zmiłuj się nade mną,
do Nieba poprowadź, razem z tymi wszystkimi,
których poprzez kruche kapłaństwo dotknąłeś.
Tobie cześć, chwała i uwielbienie,
przez wszystkie wieki wieków! Amen...
__________________________________

W szóstą rocznicę święceń kapłańskich. Stargard 2012

 

6 komentarzy:

  1. Anonimowy23 maja, 2012

    Drogi Księże

    Niech ci Pan błogosławi i niech cię strzeże;
    niech ci ukaże oblicze swoje i zmiłuje się nad tobą.
    Niech zwróci oblicze swoje ku tobie
    i niech cię obdarzy pokojem

    por. Lb 6, 24-26

    A Maryja Matka kapłanów niech trzyma Cię za rękę i prowadzi do Jezusa Chrystusa

    OdpowiedzUsuń
  2. Nawet gdy bardzo, bardzo daleko odchodzimy my Dzieci Marnotrawne, to zawsze po powrocie Dobry Ojciec czeka na nas z czystą szatą i pierścieniem. "Ojcze - Ty kochasz mnie, nie dlatego, że jestem dobry, ale dlatego, że jestem dzieckiem, Twoim dzieckiem..."

    Z okazji Rocznicy, Drogi Bracie Rafale - życzę Ci, żebyś się nie zmieniał! Właśnie takiego Cię potrzebujemy, odchodzącego i powracającego i rozgadanego - my, dla których 6 lat temu zostałeś ustanowiony...

    OdpowiedzUsuń
  3. Anonimowy24 maja, 2012

    Bogu dziękować za takich kapłanów i oczywiście gratuluje 6 lat i życzę kolejnych

    OdpowiedzUsuń
  4. Anonimowy24 maja, 2012

    ksiądz nawet sobie nie zdaje sprawy jak wspaniałym księdzem jest. gratuluje tych wspaniałych lat i życzę oczywiście kolejnych. jest ojciec potrzebny tym wszystkim młodym ludziom nawet ksiądz sobie nie zdaje sprawy jak wiele znaczy dla nich księdza uśmiech ;-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Anonimowy24 maja, 2012

    "Sześć lat temu, leżąc na posadzce archikatedry, wiedziałem, że łatwo nie będzie. Że komu wiele dano, od tego więcej wymagać się będzie" - pięknie ujęte , bardzo mądrze i prawdziwie

    OdpowiedzUsuń
  6. Anonimowy25 maja, 2012

    Czcigodny księże,to już sześć lat,patrz jak szybko mija czas,to już parę lat jak Jezus ukazał mi twoją twarz,jak patrząc na zdjęcie wiedziałam,to jest kapłan,ten wyjątkowy,pokazywał to co w Tobie najpiękniejsze,pokazywał Siebie.
    W tych słowach co napisałeś,tak pięknie odsłaniasz swoje słabości i piękną duszę.Więc nie dziw się,że tak jak za Chrystusem,tak i za tobą pójdą tłumy,bo Ty Go niesiesz.
    I tak jak parę lat temu,tak i teraz obiecuję,że trwam na modlitwie za Ciebie.Bóg Cię wybrał i Bóg Cię nie zostawi samego w tych zmaganiach.Pozdrawiam serdecznie kwiatku.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)