1 sierpnia 2012

Cykady Matki Bożej


Droga do Medjugorie bywa trudna i długa. Tak jest zawsze, gdy za cel obiera się coś, co pachnie Niebem. Zamierzamy przez najbliższe siedem dni dotrzeć do wielu cudownych i świętych miejsc. Najpierw przez Pragę i Budapeszt do Medjugorie. Potem przez Adriatyk do Włoch a dokładnie do Monte Sant’Angelo, San Giovanni Rotondo, Lanciano, Manopello i Loretto. Ze Stargardu wyruszamy późnym wieczorem. W samochodzie czworo pielgrzymów: ks. Paweł, jego brat Jurek, pan Władek i ja. Rozpoczynamy naszą podróż modlitwą. Przez tych kilka dni nasz samochód zamieni się w małą „kapliczkę”. Odmówimy w nim nie jeden różaniec, koronkę do Bożego Miłosierdzia i Liturgię Godzin rzecz jasna. Oczywiście już od początku masa przygód, chociażby ta w Kołbaskowie...

Podjeżdżamy na stację paliw, tankujemy benzynę i po kilku minutach okazuje się, że daliśmy klapę, bo samochód jest na ropę. Czterdzieści litrów benzyny wlane do ropy i co teraz? Na stacji rozkładają ręce, proponują wezwać lawetę, za 500 złotych. Odpada, nie mamy kasy. To znaczy mamy, ale trochę szkoda. Francuz z Włochem by wezwali, my mamy lepszy pomysł i tańszy. Kupujemy cudowny sprzęt z plastiku z gumową rurką. Chwilę później rozpoczyna się wypompowywanie nieszczęsnej benzyny. Wszystko trwa około dwóch godzin. Jurek okazuje się specem klasy światowej, jego dłonie pracują wytrwale, krople potu na czole, ale daje radę. W końcu się udaje. 

Dochodzi 1:00 w nocy, ponownie tankujemy, tym razem rozważniej i ruszamy w drogę. Przez Czechy, Węgry, Chorwację docieramy do Bośni i Hercegowiny. Po drodze przejmujące widoki, wszędzie ślady wojny na Bałkanach. Puste domy, opuszczone gospodarstwa, ślady ostrzałów artyleryjskich i z karabinów na murach budynków mieszkalnych i państwowych. Mnóstwo cmentarzy. Po kilkunastu godzinach podróży docieramy wreszcie do Medjugorie. A tam wita nas koncert cykad, który trwa nieprzerwalnie. Wszędzie, gdzie człowiek się nie ruszy, śpiewają cykady…

W Medjugoriu ( Bośnia i Hercegowina) już od dłuższego czasu sześciu wiarygodnych świadków pod przysięgą uporczywie świadczy, że począwszy od 24 czerwca 1981 r. do dzisiaj, prawie codziennie, ukazuje się im Błogosławiona Maryja Dziewica albo ­ jak Ją zwykle tamtejszy lud nazywa ­ Pani (chorw. Gospa). Wspomnianego dnia około godziny osiemnastej dzieci: Ivanka Ivanković, Mirjana Dragićević, Vicka Ivanković, Ivan Dragićević, Ivan Ivanković i Milka Pavlović zobaczyły na miejscu zwanym Podbrdo (na wzgórzu Crnica) piękną młodą kobietę z dzieckiem na ręku. Wtedy nie powiedziała im nic, tylko ręką dawała znaki, aby się zbliżyły. Jednakże dzieci, zaskoczone i przerażone, nie podeszły bliżej, chociaż zaraz pomyślały, że jest to Matka Boża.

Następnego dnia, 25 czerwca 1981 r., o tej samej porze, dzieci poszły na miejsce, gdzie poprzedniego dnia objawiła im się Matka Boża, z nadzieją, że zobaczą Ją znowu. Nagle rozbłysła światłość i razem z nią ujrzały Panią, ale bez dzieciątka na rękach. Była niewyobrażalnie piękna, radosna i uśmiechnięta, dawała rękami znaki, aby się przybliżyć. Dzieci nabrały odwagi i podeszły do Niej. Zaraz padły na kolana i zaczęły się modlić: Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo i Chwała Ojcu, a Matka Boża modliła się z nimi, oprócz modlitwy Zdrowaś Maryjo. Po modlitwie rozpoczęła z dziećmi rozmowę. Ivanka zaraz zapytała o swoją matkę, która umarła przed dwoma miesiącami. Mirjana natomiast prosiła Panią o jakiś znak, żeby dzieci nie były posądzone o kłamstwo lub obłęd, co im już niektórzy zarzucali. Pani w końcu pożegnała je słowami: "Z Bogiem, anioły moje!" Przedtem na pytanie dzieci, czy zechce im się ukazać ponownie w dniu jutrzejszym, skinęła potwierdzająco głową.

Cała ta scena, według świadectwa dzieci, była nie do opisania. Tego dnia z dzieci, które poprzednio widziały Panią, nie było na Wzgórzu Objawień Ivana Ivankovicia i Milki Pavlović. Zamiast nich przyszła Marija Pavlović i Jakov Ćolo. Odtąd tym sześciorgu dzieciom Matka Boża ukazuje się codziennie. Natomiast Milka Pavlović i Ivan Ivanković nigdy Jej więcej nie zobaczyli, chociaż póniej przyłączyli się do pozostałych widzących, pragnąc Ją ujrzeć ponownie.

Fenomen objawień trwa po dzień dzisiejszy. Oprócz głównych orędzi, które Matka Boża zaraz na początku przekazała całemu światu (wzywając ludzi do modlitwy, postu i pokuty w intencji pokoju w ludzkich sercach i na świecie), zaczęła od 1 marca 1984 r. w każdy czwartek, szczególnie poprzez Mariję Pavlović, dawać jeszcze specjalne orędzia dla medjugorskiej parafii i pielgrzymów, którzy przybywają do Medjugorja. Matka Boża oprócz sześciorga widzących wybrała całą parafię i pielgrzymów jako swoich świadków i współpracowników. Tymi szczególnymi orędziami dla medjugorskiej parafii i pielgrzymów Pani pragnie, żeby pierwsze przesłania, które na początku dała całemu światu, pogłębić i uczynić zrozumiałymi i możliwymi do przyjęcia także dla innych ludzi. Od 25 stycznia 1987r. Madonna przekazuje orędzia każdego 25 - tego dnia miesiąca za pośrednictwem wizjonerki Mariji Pavlović. Tak dzieje się i dzisiaj. 

Objawieniom towarzyszy wiele cudów i uzdrowień. Tysiące pielgrzymów w Medjugorju było i jest świadkami tańczącego słońca na niebie (podobnie jak „cud słońca” w Fatimie). Na skalistych wzgórzach i w wielu innych miejscach można poczuć czasami niezwykły i słodki zapach kwiatów. Choć przypomnijmy, ziemia Medjugorska zważywszy na klimat jest ziemią wysuszoną, skalistą, Medjugorie znajduje się w paśmie gór. Wielu ludzi zostaje tu uzdrowionych – duchowo, psychicznie i fizycznie. I te długie kolejki do konfesjonałów. Spowiedzi trwają godzinami, w kilkunastu językach świata, także w języku polskim. Nic dziwnego, do Medjugorie przybywa najwięcej pielgrzymek z Włoch i Polski.

Fenomen medjugorskich objawień trwa już 31 lat i do tej pory przyciągnął do Medjugorie co najmniej 30 milionów ludzi. Co roku sanktuarium Królowej Pokoju w Medjugorie odwiedza ponad milion osób. Zdaniem emerytowanego prefekta Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, kard. José Saraiva Martinsa, nieustannie wypełnione konfesjonały, liczne nawrócenia i cuda mogą być, choć też do końca nie są dostatecznym argumentem świadczącym o autentyczności objawień w Medjugorie. Należy pamiętać, że wciąż nie ma potwierdzenia ze strony Stolicy Apostolskiej prawdziwości objawień w Medjugorie, a więc słowo „objawienia” jest stosowane na wyrost. Tą sprawą zajmuje się powołana 17 marca 2010 roku przez Benedykta XVI siedemnastoosobowa międzynarodowa komisja przy Kongregacji Nauki Wiary, składająca się z kardynałów, biskupów i ekspertów. Pracom przewodniczy kard. Camillo Ruini, były papieski wikariusz dla diecezji rzymskiej. Włoskiego purpurata i pozostałych członków komisji obowiązuje tajemnica. Na wyniki badań możemy jeszcze długo czekać – jak zaznaczył 14 czerwca 2011 r. kard. Ruini.

Będąc w tym świętym miejscu czujemy nieustanie w powietrzu i w sercu jakieś dziwne poruszenie, czyjąś obecność. Szczególnie na Wzgórzu Objawień. W miejscu, gdzie po raz pierwszy młodzi wizjonerzy ujrzeli Gospę (Matkę Najświętszą) pośród skał i kamieni stoi biała figura Maryi. Widok niezwykły. Mnóstwo ludzi klęczących i stojących, zatopionych w modlitwie. I ta cisza, wypełniona jedynie śpiewem cykad, które nie milkną. Uśmiecham się i myślę sobie: śpiewają dla Matki Najświętszej. Niebiański chór cykad…

Największe wrażenie robi wieczorna modlitwa przy Sanktuarium. Wszystko zaczyna się o 18:00, odmówieniem dwóch część różańca. W Sanktuarium i wokół niego tysiące pielgrzymów. Każdy modli się w swoim języku. Kakofonia dźwięków, łzy w oczach rozmodlonych pielgrzymów, mnóstwo rodzin, małych dzieci, dużo młodzieży. Niewiarygodne uczucie. Tysiące ludzi, z różnych stron świata, modli się o pokój, w swoim ojczystym języku. O 19:00 rozpoczyna się Eucharystia. Po niej godzinna Adoracja Najświętszego Sakramentu. Razem trzy godziny gorącej i nieustannej modlitwy, a wszystkim wydaje się, że to „moment”, kilkanaście minut. Słońce zachodzi a plac wciąż wypełniony, jakby wszyscy chcieli pozostać tu już na zawsze…

25 lipca Maryja zwróciła się do pielgrzymów słowami: „Drogie dzieci! Dziś was wzywam do [czynienia] dobra. Nieście pokój i dobroć temu światu. Módlcie się, by Bóg dał wam siłę, aby w waszym sercu i życiu zawsze panowała nadzieja i duma, bo jesteście dziećmi Bożymi i niesiecie Jego nadzieję temu światu, który nie ma radości w sercu i nie ma przyszłości, bo nie ma serca otwartego na Boga, który jest waszym zbawieniem. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie”.

Opuszczamy Medjugorie umocnieni duchowo i z sercem wypełnionym po brzegi jakąś dziwną radością i mocą z nas niepochodzącą. Opuszczamy ziemię, nasiąkniętą krwią bratobójczej wojny, ale i dotkniętą stopami Matki Najświętszej. We wnętrzu błogosławiony pokój (nie mylić ze „świętym spokojem”), w uszach śpiew cykad. Żal wyjeżdżać, choć wszyscy gdzieś głęboko w sercu wiemy, że jeszcze tu wrócimy. Wstajemy wcześnie rano. Wschodzi słońce, odprawiamy Mszę Świętą, jemy śniadanie i wsiadamy do samochodu. Trzeba ruszać dalej. Cykady budzą się razem z nami. 

Jedziemy z orędziem Maryi w sercu, która poprosiła, by nieść światu pokój i nadzieję. Przez szybę samochodu widać Sanktuarium i wzgórze objawień. A przed nami długa droga i całe życie. Modlę się po cichu i dołączam się do cykad, które śpiewają Matce Bożej i wychwalają ją jak polskie łąki umajone. Zegnaj Gospa, żegnaj Medjugorie. Sam Bóg jeden wie, co tam przeżyliśmy. Za te wszystkie godziny, za czas modlitwy, za spotkanych ludzi, dziękuję Ci, Panie…

5 komentarzy:

  1. Amen! PozdrawiaMy ze Szczecina.

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj, a kiedy ta zjawa stopy pokazała? Może mi Ksiądz odpowiedzieć? Z tego co wiem, to stopy są ukryte w obłoczku, proszę się zastanowić dlaczego. Więcej realizmu, a mniej egzaltacji życzę i pozdrawiam.
    córka marnotrawna

    OdpowiedzUsuń
  3. Czcigodny księże,pozazdrościć,nigdy tam nie byłam,ale mam nadzieję,że odwiedzę to miejsce niebawem.
    Takie miejsca gdzie Matka Boża daje nam znać o Bogu zawsze ciężko jest opuszczać,zapewne jest tam ogromna moc Boga,a może to czas pielgrzymowania,droga w której pielgrzymi się modlą nim tam dotrą,Maryja odwzajemnia trud i dar modlitwy.
    Jest jeszcze coś,wiara przewodników,a księdza wiara piękna,więc powodów do radości było zapewne dużo.Pozdrawiam serdecznie drogi kwiatku i życzę tej pięknej radości w posłudze dla Boga i ludzi na każdy dzień.

    OdpowiedzUsuń
  4. Przykry komentarz :-(( Serdecznie Księdza pozdrawiam i chętnie więcej przeczytam takich artykułów z realizmem i wiarą

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Droga Aneto, dlaczego mój komentarz wydaje Ci się przykry? Blog Autora podczytuje sobie, bo wydaje mi się ciekawy. Do Autora żywię jedynie dobre nastawienie, natomiast Watykan nie potwierdził nadprzyrodzonego charakteru zjawisk w Medjugorje i nazywanie zjawy, Matką Bożą, uważam za nadużycie. A co jeśli za Maryję podszywa się diabeł? Peany na jego cześć są brakiem realizmu, a nawet więcej, są czystą niefrasobliwością (że użyję eufemizmu). Pozdrawiam, córka marnotrawna

      Usuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)