18 października 2012

Ja, stary Iskariota (3)


Pamiętacie swoją I Komunię Świętą? Ja bardzo wyraziście, z najmniejszymi szczegółami. To, co wydarzało się za każdym razem na Ołtarzu fascynowało mnie od lat najmłodszych. Dlatego nie mogłem oddychać z przejęcia, gdy będąc w I klasie podstawówki na Mszy Świętej w Tolkowcu (w rodzinnej wiosce mojego taty) służyłem po raz pierwszy na Eucharystii. Pamiętam, jak ks. Proboszcz wyciągnął mnie z ławki i zaproponował, bym stanął przy Ołtarzu. Jakże byłem szczęśliwy. I dumny zarazem. Tamtego dnia na „Łamaniu Chleba”, przeszywając spojrzeniem białą Hostię z trudem powstrzymywałem radość i łzy. Tak blisko Pana Jezusa.  Stałem w białej delikatnej (firankowej) komży i prężyłem pierś do przodu, niczym żołnierz gotowy do walki. Równocześnie czułem na plecach, jak wyrastają mi powoli anielskie skrzydła. 

W takim momencie czujesz zapach Nieba, słyszysz śpiew cherubinów i serafinów, doświadczasz czegoś, co mądrzy i święci nazwali „mistyką”. W taki oto sposób mały chłopiec po raz kolejny doświadczył, że Bóg nie siedzi na Olimpie, popijając wino, ale jest Emmanuelem, „Bogiem z nami”, a Jego dotyk przywraca zwiędłym kwiatom życie, zmęczonym motylom ujędrnia skrzydła, pozwala im unieść się ponad kwitnącym kwiatem lawendy. Tamtej nocy nie mogłem zasnąć. Pod zamkniętymi powiekami, gdzieś głęboko w sercu, wciąż trwała Msza Święta. A mały chłopiec w białej komeżce podawał księdzu ampułki z winem i wodą. Otwierał szeroko oczy i wchłaniając słowa „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata…” uzyskiwał kolejny dowód na istnienie Boga. Pierwszy taki dowód poznawał, gdy widział swoich rodziców klęczących wieczorem w domu i odmawiających wspólnie z dziećmi Litanię Loretańską. Myślał sobie wtedy, w swojej małej główce: skoro mój silny tato klęka przed Kimś, tam w Niebie, to ten Ktoś musi istnieć naprawdę i jest wielki. Wiara mojego dzieciństwa kwitła niczym wiosenne łąki umajone.

***

Pierwsza Spowiedź dodała mi skrzydeł. Choć pamiętam, że na kilka dni przed pierwszym Sakramentem Pojednania wydarzyło się coś, co po dzień dzisiejszy nie daje mi spokoju. Leżałem w ciemnym pokoju i próbowałem zasnąć. I nagle pojawiły się dziwne i przerażające szepty w niezrozumiałym dla mnie języku. Otworzyłem oczy i rozejrzałem się po pokoju. Nikogo nie było. Ale szept wciąż był słyszalny. Dziwne słowa wdzierały się w moje uszy (pamiętam je po dzień dzisiejszy) a ja zaczynałem bać się coraz bardziej. W końcu krzyknąłem i przybiegła moja mama. Zapaliła światło i zobaczyła mnie skulonego z przerażenia. Byłem przestraszony i mocno wyczerpany. To nie był sen. Wszystko wydarzyło się na jawie. A ja czułem, że ktoś krąży wokół mnie i mocno mnie nie znosi, wręcz nienawidzi. Domyślałem się kto, choć nie ośmieliłem się wówczas wypowiedzieć tego na głos. 

***

W końcu przyszedł czas na pierwszą Spowiedź. Z przejęciem oddałem Panu Bogu wszystko, co złego uczyniłem. Pomogli mi w tym szczerym wyznaniu grzechów Proboszcz, mama i „rachunek sumienia”, z książeczki oczywiście. Owszem, kolana mi drżały i serce biło jak dzwon. Ale to normalne - myślałem sobie - przecież jak coś głupiego się zrobiło to tak później jest. Z tego, co pamiętam, wszystkie swoje małe i większe grzeszki spisałem na kartce papieru. Nie chciałem niczego pominąć i o czymś z przerażenia zapomnieć. A potem przyszła I Komunia Święta. Mój Boże, jak cudowny był to dzień i jak wiele wtedy pojawiło się Światłą w mojej małej, przelęknionej duszy. Garniturek granatowy miałem po Marcinie, moim „przyszywanym” kuzynie. I wiecie co pamiętam też mocno? Białe rękawiczki, które mieliśmy na dłoniach. Gdy już na wysuniętym języku spoczął sam Bóg, który wszystko stworzył i który dla naszego zbawienia stał się człowiekiem (tak nam tłumaczył Proboszcz) zapłonąłem. Gdy już wszystkie dzieci przyjęły Pana Jezusa, organista zaczął grać a ja z przejęciem podszedłem do ołtarza, wziąłem do ręki mikrofon i zacząłem śpiewać. W imieniu dzieci miałem wyśpiewać dziękczynienie u uwielbienie, bo Bóg podarował nam siebie i trzeba za to podziękować. Więc dziękowałem i śpiewałem, mocno wzruszony, czując w sercu, że Pan Niebios słyszy mój śpiew, skoro teraz jest tak blisko, to znaczy we mnie. Zaśpiewałem wtedy Panu Bogu pieśń, która po dzień dzisiejszy jest dla mnie ważna i często ją na Mszach intonuję. No więc dzieci się patrzą, mama płacze, Proboszcz ma przymknięte powieki a ja chudziutkim chłopięcym głosikiem śpiewam: „Wszystko Tobie oddać pragnę i dla Ciebie tylko żyć. Chcę Cię Jezu kochać wiernie, dzieckiem Twoim zawsze być. Serce moje weź, niech Twą śpiewa pieśń. Serce moje, duszę moją, Panie Jezu, weź”… I wiecie co? Bóg wysłuchał. Gdy po wielu latach leżałem na posadzce poznańskiej katedry, słysząc kolejne wezwania Litanii do Wszystkich Świętych, przypomniała mi się właśnie ta scena z lipowińskiego kościółka, gdy z Bogiem w sercu - śpiewałem przejęty ”Serce moje weź”… I wziął. I niech je trzyma mocno, bo ja sam nie dam rady. 

***

A potem była pierwszokomunijna uczta. I zegarek w prezencie od chrzestnej czy chrzestnego, nie pamiętam. Zażyczyłem też sobie, by na obiedzie nie spożywano alkoholu. Moi rodzice przyjęli to ze zrozumieniem. Uczta trwała, głośno było w chałupie, a ja (pamiętam to dokładnie) siedziałem w swoim pokoiku i ściskałem w dłoniach drewniany obrazek, pamiątkę z I Komunii Świętej. Byłem przeszczęśliwy. I już nie mogłem się doczekać poniedziałku, by wieczorem na Mszy Świętej, w ramach „Białego Tygodnia” przyjąć znowu Pana Jezusa. Bez Niego bowiem mój „bieg wiary” nie miał najmniejszego sensu. Wiedziałem o tym dobrze wówczas jak i dziś. Bóg wziął w swoje miłosierne dłonie serce i duszę, choć jak się później okaże, ojciec kłamstwa (i jego gęste mroki pogardy) nie złożył broni. Czekał na odpowiedni moment, by uderzyć i wiarą moją porządnie zachwiać.

1 komentarz:

  1. No i mnie wciągnęło, jak dobra książka. Czekam na dalszy ciąg.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)