17 sierpnia 2010
Ewangelia pana Andrzeja...
Na pieszej pielgrzymce boli wszystko. Stopy, mięśnie, sumienie. Człowiek idzie do przodu, modli się, śpiewa, milczy… Dużo się w drodze myśli przez głowę przewija. A gdy zapada zmrok, można się spojrzeć w niebo gwiaździste, które uspokaja, ucisza. Kocham piesze pielgrzymki. Może dlatego, że w pyle drogi doświadcza się prawdziwego Kościoła, wciąż wędrującego, złożonego z wielu członków, tak różnorodnych a jednak tworzących jedno…
Pan Andrzej, bezdomny ze Szczecina, wędrował z nami na Jasną Górę po raz drugi. Któregoś wieczora, gdy szedłem z klamotami i ręcznikiem poczyścić zakurzone ciało, podszedł do mnie i o coś poprosił. Podał mi numer telefonu do swojej mamy. Zadzwoniliśmy do niej. Zanim pan Andrzej chwycił moją komórkę, usłyszałem po drugiej stronie drżący głos kobiety, która przeżyła wiele. Przedstawiłem się, poinformowałem w jakiej sprawie dzwonię. Mama Andrzeja płacząc, opowiedziała mi krótko jego historię. Najlepszy syn, zdolny uczeń, kochane dziecko. A gdy pan Andrzej zaczął rozmawiać ze swoją mamą przez telefon, ziemia zadrżała ze wzruszenia. „Mamusiu kochana, mamciu, idę na Jasną Górę, do Mateczki naszej, mamuś modlę się za ciebie, mamciu”… Płakał pan Andrzej, płakałem ja, płakała młodzież, stojąca w pobliżu… Człowiek bez domu dał nam tego wieczoru jedną z najcenniejszych katechez pielgrzymkowych. Można nie mieć domu i być cały czas w drodze. A co ważniejsze: pozostać człowiekiem wrażliwym i głębokim, delikatnym jak pajęcza sieć…
Był też dzień, kiedy pan Andrzej zgubił swój krzyż, przy rozładowywaniu ciężarówki. Przyleciał do mnie przerażony, prosząc o pomoc. Robiło się ciemno. Uspokajaliśmy Andrzeja, mówiliśmy: „poszukamy jutro, jak będzie jaśniej”… Wszystko na nic. Pan Andrzej nie ustępował. „Nie pójdę spać – mówił- nie pójde dalej, dopóki nie znajdę swojego krzyża”. Oddalił się. Za chwilę przybiegł uradowany, krzycząc: „znalazłem, mam go”… Kolejna katecheza. Bez krzyża nie da się żyć. Bez domu – jak najbardziej… Pan Andrzej znikł w ciemnościach, a nam zrobiło się głupio.
Z tubami w tym roku był olbrzymi problem. Mnóstwo chłopaków w grupie, ale jakoś nikt do tub się nie garnął. Strach przed dodatkowym wysiłkiem i porcją zmęczenia gratis brał górę. A pan Andrzej?... Pokochał tuby. Nosił je na plecach wytrwale. Może ofiarowywał ten ciężar za swoją matkę, może za nas kapłanów. Bo kocha księży mocno i szanuje. „Księżulku kochany” mówił ciągle, pochylając głowę do błogosławieństwa. Zawstydzał tych młodych, silnych chłopaków, unikających niesienia tuby… Można nie mieć domu i pozostać mężczyzną do końca, znającym swoją wartość i mającym honor…
Pielgrzymkowe katechezy pana Andrzeja wydawały plon obfity. W przedostatni wieczór, podrzucaliśmy Andrzejka do góry. Młodzi śpiewali „Sto lat niech nam żyje, niech nam żyje długie lata”… Andrzej płakał. Leciał ku górze, ku gwiazdom i opadał ku bezlitosnej ziemi, na której nie znalazł domu. Nieśli go na rękach, jak bohatera…
Pan Andrzej w Kościele, czuje się jak ryba. Mówi, że to jego prawdziwy dom. Często można go spotkać, przy naszym szczecińskim Sanktuarium Najświętszego Serca Pana Jezusa. Siedzi nieogolony, ze swoimi torbami. Często zagląda do kościoła. Zna rytm bicia Serca Jezusa, jak nikt inny. A raz do roku idzie na pielgrzymkę, by dać innym prawdziwe świadectwo, że nasz dom i nasza ojczyzna jest w niebie… Prawdziwa Ewangelia pana Andrzeja...
Panie Andrzeju… Pokój z Tobą… Bezdomny aniele, świetlisty świadku, błogosławiony pielgrzymie…
(Na fotografii: pan Andrzej, odpoczynek w lesie...)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Chrystusowcy....
Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.
Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.
Świadectwo....
...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
(Ap 21, 5-7)"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
Sie poryczałem ;-)
OdpowiedzUsuńPiękne świadectwo. Piękne życie - choć bez domu.
OdpowiedzUsuńA może trzeba było się zrzucić na jakieś małe mieszkanko dla Pana Andrzeja? Może to by się bardziej Bogu spodobało? Gdyby tak wszyscy pielgrzymi, tak po parę złotych, zamiast powiedzmy na tackę... Och! Rozmarzyłem się.
OdpowiedzUsuńPróbowaliśmy... Bezdomność płynie we krwi... +pozdrawiam
OdpowiedzUsuń"Bo kocha księży mocno i szanuje" - to dla ciebie najważniejsze? Żeby ciebie kochać, szanować i jeszcze kase z tego masz. Wstyd! No i do tego bezdomny... pomogliście mu, jak nigdy dotąd, nie?
OdpowiedzUsuńA komentarzy pana Andrzeja nie wytniesz na tym blogu? Czy pan Andrzej nosi koszulkę z napisem "Jestem homofobem"? Czy pana Andrzeja też traktujesz pogardliwie jak swoich rozmówców i przełożonych?
Jak to możliwe, że tak miłujący ksiądz jak ty, Sorkovitz stosujesz znane z czarnej komunistycznej przeszłości metody wycinając komentarze, obrażając dyskutantów? Skąd nienawiść do prawa karnego w Polsce, które nie przewidziało, że fanatycy religijny sterowani przez takich ty będę stawiać krzyże, gdzie im się podoba?
Sorkovitz chwalący się homofobią:
http://www21.zippyshare.com/v/40921643/file.html
nomilku kochany... czekałem na ciebie ;)))
OdpowiedzUsuńpiękna historia na prawdę dająca nadzieję i podnosząca na duchu:)
OdpowiedzUsuńNomilku: inne zdanie, nie znaczy "słuszne"... zacznij chłopie myśleć i szanować chrześcijański światopogląd.Będzie i ci lżej i nam wszystkim :) pozdro kochany ;)
OdpowiedzUsuńNomilku, ale czy ty kochany pamiętasz (jako stróż prawa), że rozpowszechnianie zdjęć autorskich, bez zezwolenia jest przestępstwem?... Ach Nomilku, nie dość, że nie masz poczucia humoru, to jeszcze łamiesz prawo. Należą się porządne klapsy :)))
OdpowiedzUsuń"zacznij chłopie myśleć i szanować chrześcijański światopogląd"
OdpowiedzUsuńNie jestem twoim kolegą, więc nie zwracaj się do mnie poufale. Zachowaj takie określenia o. Ziębie, którego "pouczyłeś" na swoim blogu.
"rozpowszechnianie zdjęć autorskich, bez zezwolenia jest przestępstwem?"
Zaskarż, a okaże się, że to, co umieściłeś w przestrzeni publicznej (nk.pl) jest...
Nie strasz, jeśli nie znasz wykładni prawa.
"Nomilku: inne zdanie, nie znaczy "słuszne""
Właśnie o tym piszę na tym blogu. Opowiedz czytelnikom jakie dogmaty sterują twoimi słowami i zaczekaj na reakcję. Jest z góry ustalone
Nomilku, w przestrzeni publicznej (internet) obowiązuje także prawo i nie rób z siebie ignoranta :) a pouczać warto, szczególnie wtedy, gdy łamane są czyjeś sumienia... Nomilku, dzięki za twoje kolejne nader uszczypliwe (jak zawsze) interpretacje słów moich... Przyznaję, znowu poprawiłeś mi humor... pozdrawiam...
OdpowiedzUsuńco zaś do "kolegi" - gdybyś miał odrobinę godności i odwagi, to posługiwałbyś się w internecie soimi prawdziwymi danymi (tak jak twój ukochany ksiądz) bez ukrywania się pod tam jakimś "Nomilkiem" :))) wtedy sprawa jest jasna... Masz rację, ale to ty Nomilku wszedłeś pierwyj na stopę koleżeńską zwracając się do mnie "per Ty" :))))
OdpowiedzUsuńPamiętam pana Andrzeja z zeszłorocznej pielgrzymki... Prawda. Lekcja pokory, prawdy i prawdziwego pielgrzymowania. Gdzie każdy jest bratem, gdzie dzielimy się tym co mamy - o, jakie to trudne wbrew pozorom! A do tego zawstydzająca nas lekcja ubóstwa - tego, że tak wiele mamy rzeczy niepotrzebnych w naszej drodze...
OdpowiedzUsuńCo z moimi pytaniami?
OdpowiedzUsuń1. dlaczego odnosisz się do mnie nie tylko poufale (chłopie, ach Nomilku itd.),
2. dlaczego nazywasz mnie debilkiem, osiołkiem, ignorantem itd.,
„w przestrzeni publicznej (internet) obowiązuje także prawo”
Nie odpowiadam za stan twojej wiedzy o obowiązującym prawie z kwestii publikacji OPUBLIKOWANYCH przez ciebie na nk.pl zdjęć. Będziesz chciał sprawdzić – sprawdzisz, do tego czasu wstrzymaj się z pisanie do mnie „per ignorancie”.
„dzięki za twoje kolejne nader uszczypliwe (jak zawsze)”
Po co sugerować czytelnikom, że moje komentarze są wymierzone w ciebie? Mają prawo do własnej oceny.
„gdybyś miał odrobinę godności i odwagi”
Rozumiem, że każdy komentujący na tym blogu nie posługujący się swoim imieniem i nazwiskiem „NIE MA odrobiny godności i odwagi”. Czy nie obrażasz tych osób?
„ale to ty Nomilku wszedłeś pierwej”
Jeżeli poświęcisz chwilę czasu na zapoznanie się z początkiem naszej rozmowy (o ile nie wyciąłeś już wszystkich moich komentarzy) może zmienisz zdanie na temat: kto pierwszy „przeszedł na ty.
Sprawdziłem... Ty oczywiście Nomilku. Pech?... Raczej twoja krótka pamięć.. +pozdro
OdpowiedzUsuńI tyle masz mi do powiedzenia?
OdpowiedzUsuń"Co z moimi pytaniami?
1. dlaczego odnosisz się do mnie nie tylko poufale (chłopie, ach Nomilku itd.),
2. dlaczego nazywasz mnie debilkiem, osiołkiem, ignorantem itd.,
„w przestrzeni publicznej (internet) obowiązuje także prawo”
Nie odpowiadam za stan twojej wiedzy o obowiązującym prawie z kwestii publikacji OPUBLIKOWANYCH przez ciebie na nk.pl zdjęć. Będziesz chciał sprawdzić – sprawdzisz, do tego czasu wstrzymaj się z pisanie do mnie „per ignorancie”.
„dzięki za twoje kolejne nader uszczypliwe (jak zawsze)”
Po co sugerować czytelnikom, że moje komentarze są wymierzone w ciebie? Mają prawo do własnej oceny.
„gdybyś miał odrobinę godności i odwagi”
Rozumiem, że każdy komentujący na tym blogu nie posługujący się swoim imieniem i nazwiskiem „NIE MA odrobiny godności i odwagi”. Czy nie obrażasz tych osób?"
A co z powyższym?
Przecież Nomilku znasz odpowiedź, to po co głupio pytasz?... Pozdrawiam Cię panie Nomilku (niesamowite imię)...
OdpowiedzUsuńNie znam odpowiedzi.
OdpowiedzUsuń"to po co głupio pytasz?"
W każdym poście będziesz pisał coś o mojej głupocie, debilizmie, osiołkowatości, ignorancji itd? Może zamiast tego udzielisz odpowiedzi zamiast wyzwisk.
Nomilk odpowiadałem ci tysiąc razy... I nic to nie dało :))) Już więcej o twojej głupocie nie napiszę. Zresztą ona żyje własnym życiem. I trzeba to uszanować. Szanujemy odmienności... przecież, w imię nomilkowej ideologii :) pozdro serdeczne Mr Nomilk :)))
OdpowiedzUsuń+ Pozdrowienia od pana Andrzeja Nomilku :)
OdpowiedzUsuń"Już więcej o twojej głupocie nie napiszę. Zresztą ona żyje własnym życiem. I trzeba to uszanować."
OdpowiedzUsuńA ja mam uszanować to, że kpisz ze mnie, nazywasz debilkiem. Po co to robisz?
Mr Nomilk... z miłości :))) Jestem bardzo szczery (od urodzenia) i bezpośredni. Ot tyle. Przyznaję, twoje niektóre farmazony mnie sprowokowały, ale to była chwilowa słabość. +Niech Pan Ci błogosławi...
OdpowiedzUsuńZ miłości, szczerości i bezpośredniości nazywasz mnie debilkiem, osiołkiem, ignorantem, głupim, tchórzem bez godności, piszącym farmazony.
OdpowiedzUsuńDobrze zrozumiałem?
Jak najbardziej Mr Nomilk, chyba cię to nie przerasta :) oj sorki... Miłość nie jedno ma imię :))) pozdro serdeczne
OdpowiedzUsuńAle przyznaj, prócz tych inwektyw, jest też dużo serdeczności i miłości cierpliwej z mojej strony ku Tobie, Mr Nomilk :)
OdpowiedzUsuńNie zgadzam się, że inwektywy i szydzenie ze mnie są dowodem twojej serdeczności i miłości.
OdpowiedzUsuńJeżeli nie wytniesz moich wypowiedzi, czytelnicy będą mogli wyrobić sobie własny pogląd na rozumianą przez ciebie serdeczność i miłość.
Mr Nomilk... Nic nie b. wycinał i nie b. odpowiadał. +pozdrawiam
OdpowiedzUsuńTak śledzę i śledzę. Uwielbiam, jak ludzie się spierają. Każdy z Was ma trochę racji, ale obaj jesteście przegrani, bo nie potraficie "sobie darować", tylko wykłócać. Zamiast dać spokój... Ale przyjemnie się czytało ! ;-)
OdpowiedzUsuńHehe... więc ja się pochwalę: "postanowiłem Nomilkowi i sobie podarować"... rzeczywiście... cudowne uczucie ;) pozdro
OdpowiedzUsuń