Trzy tygodnie kolędy starczy, by się nawrócić. Bo księdza Bóg wysyła do domów, by głosił Dobrą Nowinę ludziom i sobie. Wchodzisz, modlisz się, spojrzeniem obejmujesz, dobrym słowem, nadzieją. Widzisz i słyszysz, co ludzie mówią, jak żyją, jak umierają. I jest ci momentami głupio. Że masz czasami jeszcze siły i bezczelność Panu Bogu "zwymiotować" swoimi problemikami, wątpliwościami. Wizyta duszpasterska to również czas nawrócenia się księdza. Bóg cię posyła w miejsca, gdzie piekło i niebo wywijają w jednym tańcu. Dać ludziom nadzieję, światło wpuścić w ciemności. Jeśli ksiądz to zrozumie, to już Duch Święty odnosi kolejne zwycięstwo. Posługując się facetem, który z miłości postanowił nieść swój krzyż i krzyże innych, oddychając darem i tajemnicą kapłaństwa.
Statystyki podnoszą na duchu. W naszej Parafii przyjęło w tym roku księdza o wiele więcej ludzi i rodzin, niż w latach poprzednich. W każdym domu, mogliśmy doświadczyć wielkiej serdeczności. Były też rodziny i domy, gdzie łatwo nie było. Śmierć, choroba, mąż alkoholik, dzieci porzucające wiarę. Nie zapomnę dwóch "wejść". Pierwszy dzień kolędy i pierwsze odwiedziny: małżeństwo, ponad dwadzieścia lat po zawarciu sakramentu. Kłócili się przy mnie ponad piętnaście minut. Czułem się jak na meczu tenisowym. Głowa w lewo. prawo, w prawo, w lewo. W końcu przerywam i tłumaczę. Proszę, tłumaczę, proponuję wspólną modlitwę. Wychodzę i idę dalej. Ale jest ciężko. Dlaczego? Bo niosę ich w swoim sercu. I muszę ich nieść. Pragnę im pomóc... Czy się uda? Nie wiem. Ale wiem, że nie trafiłem do tego domu przypadkowo. A skoro tak, to czas zacząć walkę, o ich dusze, o ich miłość...
Kolejny dzień kolędy. Wchodzę do domu, gdzie mieszka starszy pan. Kilka lat temu umarła mu żona. Obok krzyża i lichtarzyków ze świecami - duża ramka z fotografią ukochanej kobiety. Kilkadziesiąt lat małżeństwa. Umarła nagle. A on totalnie załamany. "Jakby mi kto pół ciała uciął, proszę księdza". Widzę poczciwego, starszego mężczyznę, który płacze jak małe dziecko. Przytulam go. Nie wiem, co powiedzieć. Czuję, że żadne słowo nie może paść. Nie czas na wielką teologię i mądrości wyuczone. Obejmuję człowieka, który przeżył wiele i kocha ponad życie. I przez którego Bóg mówi mi: "miłość potężniejsza jest, niż śmierć". W końcu po kilku słowach, opuszczam staruszka. Jeszcze raz, na koniec, obejmuję go. I słyszę: "dziękuję księdzu"... "Mój Boże - myślę sobie - za co?" I w jednym momencie robi mi się głupio. Jak to za co?.. Bóg i staruszek wiedzą dobrze, za co. Podziękował starszy człowiek za chwilę czystego i spontanicznego "humanitas". Czasami tyle wystarczy. Nic więcej...
Jak dobrze, że jest kolęda. Że ludzie w swoje domy wpuszczają księdza. Że jest moment modlitwy, błogosławieństwa, "egzorcyzmów". Że w tym jednym (najczęściej) dniu w roku, wpuszczają rodziny w swoje domostwa i przestrzeń tak wiele Bożego Światła, które jest potrzebne, bez względu na to, czy to pojmujemy, czy nie. I zachęcam was, bracia w kapłaństwie, angażujcie wytrwale - całe swoje siły i swój potencjał duchowy w kolędę. Ludzie oczekują od nas wiele i mają do tego prawo. Św. Jan od Krzyża napisał kiedyś mądre słowa: "Pod wieczór (życia) będziemy sądzeni z miłości". Kochani księża, pamiętajmy (i użyję teraz parafrazy): "pod wieczór życia, będziemy sądzeni z kolędy"... Tak, będziemy! Bóg nas rozliczy z każdej sekundy i minuty naszego wędrowania po domach. I z ofiar, które wierni Chrystusowi i Kościołowi wkładają w koperty, również. Bo Niebo jest dla tych, którzy dali się wyzwolić Prawdzie...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Chrystusowcy....
Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.
Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.
Świadectwo....
...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
(Ap 21, 5-7)"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
Szczęść Boże! Drogi ks.Rafale pięknie ujęty sens kolędy,sama się nieraz zastanawiałam o jej sens.
OdpowiedzUsuńJest w tym też coś wyjątkowego,oczekujemy księdza patrzymy w okno czy idzie,mieszkanie wysprzątane i to jak,a więc czekamy na wyjątkowego gościa,choć sami zapewne nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Może to ta wspólna modlitwa,przecież w domu nie modlimy się wspólnie,ten egzorcyzm.
Kapłan odchodzi,ale jest jakiś wewnętrzny spokój,ktoś wyjątkowy zawitał w próg naszego domu,choć na krotko,ale możemy sprawić,że pozostanie na dłużej,w naszych sercach i nie ważne jak się nastawiamy na tą wizytę,ona może wiele zmienić.
Dziękuję ks.Rafale za twoje słowa i za to kolędowanie z Bogiem.
Uwielbiam te słowa. Jak dobrze, że jesteście WY- księża
OdpowiedzUsuńA ja wciąż czekam na prawdziwą kolędę, gdzie przyjdzie Kapłan który będzie chciał porozmawiać ze mną i moją rodziną o tym co jest dobre a co złe u nas.. Że nas po ludzku wysłucha, doradzi, że zwróci uwagę na to co jest nie tak, że to zauważy, że ta wizyta duszpasterska będzie taka jak być powinna, jak mówi sama nazwa bo kapłani to pasterze naszych dusz, a szkoda że tak niewielu księży jest właśnie prawdziwymi pasterzami..
OdpowiedzUsuńZwykła rozmowa wystarczyłaby, a u mnie jest zawsze tak samo tzn wpada ksiądz, odmówi modlitwę, usiądzie, sprawdzi kogo brakuje w domu i kogo wykreślić z listy parafianów, czujnie rozgląda się w którym miejscu jest koperta, zostawi obrazek i "Z Panem Bogiem"...
A Mnie za przeproszeniem krew zalewa że ten raz w roku nawet nie ma możliwości wygadania się Księdzu ze swoich bolączek, wątpliwości i zwykłego życia..
Cieszę się że są wyjątki takie jak Ksiądz, tylko szkoda że nie jest Ksiądz w mojej Parafii..
Szczęść Boże :) dobrze, że i kapłani prowadzą blogi :) bo piękne jest to świadectwo o którym ksiądz tu pisze:)
OdpowiedzUsuńLudziom najbardziej brakuje tego "humanitas", zainteresowania, dobrego słowa, kilku minut uwagi...to w sumie tak niewiele a może człowieka "podnieść"na bardzo długo...i oby było jak najwięcej ludzi, którzy po prostu będą dawali siebie:)
a do tego pana, który umieścił wpis powyżej mojego...na taką wizytę o której Pan wspomina (o problemach waszej rodziny) to trzeba umówić się indywidualnie z kapłanem, bo w trakcie kolędowania to najzwyczajniej kapłani zobligowani są czasem:) a rodzinnych czy małżeńskich problemów nie da się rozwiązać na jednej wizycie ani w przeciągu pół godziny, wiem to z autopsji:) Fajnie, że chcecie Państwo szukać rozwiązania waszych problemów u kapłana-módlcie się o odpowiedniego do tego wyjątkowego zadania a na pewno Bóg da Wam takiego księdza, który Wam najlepiej pomoże:)
Gdyby ta kolęda trwała faktycznie pół godziny to przemilczałabym tą kwestię.. Wiadomo że nie da się od razu rozwiązać problemów ale chociaż zwyczajnie porozmawiać podczas wizyty duszpasterskiej to z tego co słyszałam-mam? chyba że się mylę..
OdpowiedzUsuńCzas czasem, ale kolęda trwająca 5minut to już chyba lekkie przegięcie.. Wydawało mi się że mam prawo oczekiwać nieco więcej zainteresowania..
Chyba faktycznie się pomyliłam..
(PS. piszę jako "anonimowy" bo nie ma opcji "anonimowa" :) )
Szczęść Boże! Drogi księże zapewne ksiądz dobrze wie,że kaplan choćby i pol godziny siedział na kolędzie nie rozwiaże problemu małżeństwa ani rodziny.
OdpowiedzUsuńProblem jest w nas samych w naszej wierze, w życiu,gdy dzieje się zle nie idziemy do Boga ani do księdza się wyspowiadać.
Mamy żal do ksieży ale nie do siebie i tu tkwi istota rzeczy.
Kaplan na kolędzie może tylko pomóc w sposób duchowy,przecierz idzie z Jezusem,jeśli to zrozumiemy to i chwila wystarczy żeby zmienić nasze życie.Duch Św.zadziała,ale trzeba tego pragnąć,a nie obwiniać kapłanow,za nich powinniśmy się modlić.
Dziękuję ks.Rafale,pozdrawiam.