20 stycznia 2013

Nie każdy zakonnik jest Ojcem Pio



Ojciec Jacek Krzysztofowicz OP odszedł „dla miłości” z zakonu. Ten news obiegł media, czasy ostatnimi, lotem błyskawicy. Prawda, atrakcyjna wiadomość, zwłaszcza dla wszystkich, którzy Kościół, religię i Boga mają „gdzieś”. Postawa i reakcja (w mediach, a jakże) oraz zbyt „pyszna” krytyka niektórych dominikanów okazała się równie niesmaczna, co rzucenie habitu przez gdańskiego przeora w świetle jupiterów. To smutne wydarzenie jest kolejnym dowodem na setki kryzysów, różnorakiej maści: wartości, mediów, zakonów, można wyliczać w nieskończoność. A mi nasunęła się pewna refleksja…


Księży i zakonników porzucających powołanie jest coraz więcej. Coraz mniej jednak pojawia się „ex post” przemyśleń i wspólnego poszukiwania źródeł oraz powodów takiego stanu rzeczy. Pobożna formułka: „utracił relację z Chrystusem” nie wypełnia luki. Jest zbyt trywialna i lakoniczna. Przełożeni zakonów, prowincji, klasztorów (nie wyłączając młodych i starszych mnichów) powinni pokusić się o głębszą i bardziej „zadziorną” refleksję i ważne pytania. Na przykład: „jak to się stało, że relacja tak nagle się urwała”, „czy zwróciliśmy na to uwagę”, „w jaki sposób próbowaliśmy pomóc danemu zakonnikowi” i „czy w ogóle w porę zauważyliśmy, że coś jest nie tak…”? Mam wrażenie, że takiej refleksji wciąż brakuje. Więcej, formacja duchowa i ludzka księży wyświęconych kuleje okrutnie, czasami jest wręcz zerowa. „Samotne wyspy” w habitach i sutannach opuszczające mury seminariów rzucone są w świat pogański, który odrzuca Chrystusa, profanuje świętość. Nie każdy z zakonników jest „Bożym atletą”, ojcem Pio, Franciszkiem z Asyżu.


Zauważmy: mury seminariów opuszczają dzisiaj wyświęceni mężczyźni, którzy są „produktem” czasów (post)chrześcijańskich, wyrosłymi w kulturze coraz bardziej laickiej i ateistycznej. Wielu z nich pochodzi często z rozbitych rodzin, już nie tak mocno religijnych, jak niegdyś. Mówienie, że „sobie jakoś poradzą” jest absurdem. Uwolnieni spod „seminaryjnego klosza” giną i usychają równie szybko, co ich rówieśnicy, bez święceń i zakonnej formacji w murach seminarium. Zresztą, co tu dużo mówić: już w nie jednym seminarium  od formacji duchowej i ludzkiej ważniejsze jest tysiąc innych rzeczy, jak nauka języków obcych, czytanie opasłych tomów filozofii oraz teologii (bez odpowiedniego „czuwania” grozi to zbyt silną racjonalizacją także prawd wiary). Skarżą się niektórzy klerycy, że w seminariach panuje w tej kwestii „wyścig szczurów”: kto więcej przeczyta, im trudniejsze tym lepiej (gorzej ze zrozumieniem i to na kolanach, sic!). Nie twierdzę, że znajomość języków obcych, teologii i filozofii nie jest ważna. Jest, ale bez duchowej i ludzkiej formacji, nie przyniesie to żadnych „niebiańskich” owoców. Zrodzi natomiast tabuny nowych Bartosi, Obirków i Krzysztofowiczów, którzy uwierzyli w swoją „mądrość” miast w Ukrzyżowanego i powstałego z martwych. Nie chcę osądzać i nie osądzam. Snuję refleksję i piszę o czymś, co mnie szalenie niepokoi.


Wreszcie jeszcze jedna rzecz ważna: to moje i innych doświadczenie. Zauważyłem, że dopóki przełożeni i współbracia są blisko, interesują się pracą i życiem duchowym współbrata, modlą się za niego, rozmawiają z nim, w czas upominają… powołanie danego zakonnika tętni życiem. Sam podejmuje wysiłek, stara się, próbuje, wie, że ma oparcie. Przełożeni potrafią dosyć sprawnie zgasić ogień wiary w podwładnym, najczęściej młodym księdzu. (Żeby nie było: to samo może zaserwować podwładny przełożonemu). Nam wiele takich historii. Oczywiście, broń Boże, nie zwalam wszystkiego na przełożonych. Wiem, że każdy człowiek (a więc i zakonnik) sam, w pierwszej kolejności, jest odpowiedzialny za siebie, za swoją relację z Bogiem, za Kościół. Mam też świadomość, że w wielu sprawach nikt inny nie może go w tym wyręczać. Ale proszę mi wierzyć: zupełnie inaczej życie duchowe płonie w lędźwiach zakonników, gdy mają przy sobie mądrych i pobożnych przełożonych. A tacy są na wagę złota: swoim doświadczeniem, wiarą i duchową wrażliwością, mogą swoim podwładnym mocno pomóc, wesprzeć, ubogacić. Często się słyszy z ust świątobliwych i poczciwych kapłanów: „Jakiego wspaniałego rektora miałem w seminarium, jakiego ojca duchowego, a mój pierwszy Proboszcz! Święty człowiek”…


Jakże chciałoby się czasami usłyszeć od przełożonych głębokie słowa (świadczące o gigantycznej ich wierze i o trosce powierzonych im zakonników), które wypowiadał chociażby św. Paweł do tych, których ustanawiał pasterzami lokalnych wspólnot. Ot, taki mały przykład, z Listu św. Pawła do Tymoteusza: 
„Dziękuję Bogu, któremu służę jak moi przodkowie z czystym sumieniem, gdy zachowuję nieprzerwaną pamięć o tobie w moich modlitwach. W nocy i we dnie pragnę cię zobaczyć - pomny na twoje łzy - by napełniła mnie radość,  na wspomnienie bezobłudnej wiary, jaka jest w tobie; ona to zamieszkała pierwej w twojej babce Lois i w twej matce Eunice, a pewien jestem, że [mieszka] i w tobie. Z tej właśnie przyczyny przypominam ci, abyś rozpalił na nowo charyzmat Boży, który jest w tobie przez nałożenie moich rąk. Albowiem nie dał nam Bóg ducha bojaźni, ale mocy i miłości, i trzeźwego myślenia. Nie wstydź się zatem świadectwa Pana naszego ani mnie, Jego więźnia, lecz weź udział w trudach i przeciwnościach znoszonych dla Ewangelii według mocy Boga! On nas wybawił i wezwał świętym powołaniem nie na podstawie naszych czynów, lecz stosownie do własnego postanowienia i łaski, która nam dana została w Chrystusie Jezusie przed wiecznymi czasami. Ukazana zaś została ona teraz przez pojawienie się naszego Zbawiciela, Chrystusa Jezusa, który przezwyciężył śmierć, a na życie i nieśmiertelność rzucił światło przez Ewangelię, której głosicielem, apostołem i nauczycielem ja zostałem ustanowiony. Z tej właśnie przyczyny znoszę i to obecne cierpienie, ale za ujmę sobie tego nie poczytuję, bo wiem, komu uwierzyłem, i pewien jestem, że mocen jest ustrzec mój depozyt aż do owego dnia. Zdrowe zasady, któreś posłyszał ode mnie, miej za wzorzec w wierze i miłości w Chrystusie Jezusie!  Dobrego depozytu strzeż z pomocą Ducha Świętego, który w nas mieszka”. (2 Tym 1, 3-14)

Może ojciec Jacek Krzysztofowicz, Obirek, Bartoś i inni -  nigdy takich słów nie usłyszeli. Może takiej miłości w zakonie nie doświadczyli. Może... Choć niekoniecznie. Jedno jest pewne: bez „zdrowych zasad” posłyszanych i widzianych u przełożonych oraz współbraci, czasami naprawdę trudniej jest wytrwać „w wierze i miłości w Chrystusie”. Dlatego warto za przełożonych (i swoich współbraci) dużo się modlić i rodzinę zakonną miłować. A jeszcze bardziej Chrystusa i Kościół. W końcu „z Miłości” i „dla Miłości” się do zakonu wstępuje. I na pewno nie własnej. Gorąco wciąż w to wierzę…

7 komentarzy:

  1. Dla świeckich to strasznie bolesna sprawa. Może tym bardziej, że jeśli nawet przełożeni czy współbracia zdobędą się na głębszą refleksję, przecież z ambony dzielić się nią nie będą. Z ambony najwyżej powiedzą kolejne kazanie dla 3 tysięcy ludzi i to nie byle jakie, wiadomo. Panowie Obirek, Węcławski, Bartoś... Tyle publikacji, tyle obecności, a potem jak ja mogłem przez lata żyć w zniewoleniu, żeby nawet własnej łyżeczki nie mieć, nieludzkie, sekta. Ale następni chętni na frontmenów już są, działają i pociągają za sobą tłumy młodych.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pan Jezus sam wybrał dwunastu, osobiście ich formował i też jeden odszedł. Jak widać - to nie musi być wina formacji, ani tych, co formują! Człowiek jest wolny! Od tego jak tą wolność wykorzysta zależy jego dalsza droga i relacja z Bogiem. Czy ma czas na rozmowy z Bogiem, czy tylko myśli o działaniu, o tym, aby inni dostrzegli jego wielkość, podziwiali "świętość"? Jego budowaną mniej czy bardziej świadomie PYCHĘ szatan wykorzysta i reszty dokona. Jeśli zabraknie czasu na modlitwę najlepszy przyjaciel(prawdziwy oczywiście) czy święty przełożony nie zatrzyma w zakonie a jeśli nawet by mu się udało, to bez zmiany myślenia będzie tylko "kaleką" na tej drodze i często niestety anty świadectwem dla innych. Na potwierdzenie tego, co piszę mam kilka przykładów z życia.
    Pamiętajmy co powiedziała bł.Miriam z Betlejem; W piekle są wszystkie cnoty prócz POKORY...W niebie znajdują się wszystkie wady z wyjątkiem Pychy".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też jeden odszedł - ale, mimo "też", którego Pani używa, owo Odejście wydaje mi się nieporównywalne z odejściami, o których traktuje ostatni wpis Księdza Autora. Osobiście ich formował, ale odszedł, więc, jak widać, to nie musi być wina formacji. Przyznam, że jeśli co widzę śledząc tę argumentację, to wstęgę Moebiusa.

      Usuń
  3. W takim razie zlikwidujmy seminaria i zakonną formację... I postawmy na "wolność". Jaką "wolność"???...

    OdpowiedzUsuń
  4. 1. Brak wspólnoty, w parafiach, zakonach to najbardziej rzuca się w oczy.Może zbyt szklarniana formacja w seminariach, a na pewno kuleje przygotowanie do kontaktu z kobietami i sensowne rozładowywanie potrzeb seksualnych , np. sport. To powinno być nakazem i nawykiem.
    Taki jakiś trening zakochania się w kobiecie: co z tym robić. Zakochania się w mężczyźnie, albo spotkanie kolegi o tego typu zamiłowaniach.

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo dziekuje za ten tekst :). Jako osoba swiecka, ktora od jakiegos czasu ma okazje przyjzec sie pewnym rzecza, ktore dzieja sie w kosciele troche bardziej 'od kuchni' z wielka ulga go przyjmuje poniewaz czesto dochodze do podobnych wnioskow. No coz, nie pozostaje nic tylko wrocic to starej sentencji 'ora et labora', ktora doczyty nas wszytskich, nie zaleznie od stanu ;).

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak sobie myślę, że chyba lepiej realizować swoje powołanie w rodzinie niż upadać jako osoba duchowna, co byłoby jeszcze większym zgorszeniem. Realizacja swojego powołania może miec również znaczenie w małżeńśtwie - jako duchowo przygotowany człowiek - mąż, ojciec i też z doświadczniem kapłańskim można iść ku świętości dbając o rozwój duchowy swojej rodziny. Ważne aby taki zakonnik wchodząc w relację z konkretna kobietą opierał ja także na Bogu, aby ten fundament, na którym buduje się rodzinę był silny, trwały a takim fundamentem może byc tylko Chrystus. Jeśli sie pójdzie w innym kierunku - zerwie się ten węzeł łaczący człowieka z Bogiem to można liczyc tylko na upadek i wielkie cierpienie. Oby w przypadku tego zakonnika tak nie było i oby takich sytuacji porzucania słuzby Bogu było jak najmniej. Media zawsze szukaja sensacji, aby tylko ukazać jakąś rzeczywistość w sposób, który przyciągnie czytelników, widzów nie patrząc czy jest to dobre dla innych, czy jest to prawda czy tez nie, najwazniejsza jest kasa płynaca jak potok od tych, którzy w pogoni za nowymi tematami do plotkowania będa kupować różne gazety, brukowce czy oglądać tv, słuchac radia. Jedni na tym zarobia sporo kazy a inni będa cierpieć. Nic nowego, ale tworząc taki obraz, czyniąc rózne sytuacje naturalnymi wchodzi sie w strefe upadków, często bolesnych.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)