Ojciec Jacek Krzysztofowicz OP odszedł „dla miłości” z zakonu. Ten news obiegł media, czasy ostatnimi, lotem błyskawicy. Prawda, atrakcyjna wiadomość, zwłaszcza dla wszystkich, którzy Kościół, religię i Boga mają „gdzieś”. Postawa i reakcja (w mediach, a jakże) oraz zbyt „pyszna” krytyka niektórych dominikanów okazała się równie niesmaczna, co rzucenie habitu przez gdańskiego przeora w świetle jupiterów. To smutne wydarzenie jest kolejnym dowodem na setki kryzysów, różnorakiej maści: wartości, mediów, zakonów, można wyliczać w nieskończoność. A mi nasunęła się pewna refleksja…
Zauważmy: mury seminariów opuszczają dzisiaj wyświęceni mężczyźni, którzy są „produktem” czasów (post)chrześcijańskich, wyrosłymi w kulturze coraz bardziej laickiej i ateistycznej. Wielu z nich pochodzi często z rozbitych rodzin, już nie tak mocno religijnych, jak niegdyś. Mówienie, że „sobie jakoś poradzą” jest absurdem. Uwolnieni spod „seminaryjnego klosza” giną i usychają równie szybko, co ich rówieśnicy, bez święceń i zakonnej formacji w murach seminarium. Zresztą, co tu dużo mówić: już w nie jednym seminarium od formacji duchowej i ludzkiej ważniejsze jest tysiąc innych rzeczy, jak nauka języków obcych, czytanie opasłych tomów filozofii oraz teologii (bez odpowiedniego „czuwania” grozi to zbyt silną racjonalizacją także prawd wiary). Skarżą się niektórzy klerycy, że w seminariach panuje w tej kwestii „wyścig szczurów”: kto więcej przeczyta, im trudniejsze tym lepiej (gorzej ze zrozumieniem i to na kolanach, sic!). Nie twierdzę, że znajomość języków obcych, teologii i filozofii nie jest ważna. Jest, ale bez duchowej i ludzkiej formacji, nie przyniesie to żadnych „niebiańskich” owoców. Zrodzi natomiast tabuny nowych Bartosi, Obirków i Krzysztofowiczów, którzy uwierzyli w swoją „mądrość” miast w Ukrzyżowanego i powstałego z martwych. Nie chcę osądzać i nie osądzam. Snuję refleksję i piszę o czymś, co mnie szalenie niepokoi.
Wreszcie jeszcze jedna rzecz ważna: to moje i innych doświadczenie. Zauważyłem, że dopóki przełożeni i współbracia są blisko, interesują się pracą i życiem duchowym współbrata, modlą się za niego, rozmawiają z nim, w czas upominają… powołanie danego zakonnika tętni życiem. Sam podejmuje wysiłek, stara się, próbuje, wie, że ma oparcie. Przełożeni potrafią dosyć sprawnie zgasić ogień wiary w podwładnym, najczęściej młodym księdzu. (Żeby nie było: to samo może zaserwować podwładny przełożonemu). Nam wiele takich historii. Oczywiście, broń Boże, nie zwalam wszystkiego na przełożonych. Wiem, że każdy człowiek (a więc i zakonnik) sam, w pierwszej kolejności, jest odpowiedzialny za siebie, za swoją relację z Bogiem, za Kościół. Mam też świadomość, że w wielu sprawach nikt inny nie może go w tym wyręczać. Ale proszę mi wierzyć: zupełnie inaczej życie duchowe płonie w lędźwiach zakonników, gdy mają przy sobie mądrych i pobożnych przełożonych. A tacy są na wagę złota: swoim doświadczeniem, wiarą i duchową wrażliwością, mogą swoim podwładnym mocno pomóc, wesprzeć, ubogacić. Często się słyszy z ust świątobliwych i poczciwych kapłanów: „Jakiego wspaniałego rektora miałem w seminarium, jakiego ojca duchowego, a mój pierwszy Proboszcz! Święty człowiek”…
Jakże chciałoby się czasami usłyszeć od przełożonych głębokie słowa (świadczące o gigantycznej ich wierze i o trosce powierzonych im zakonników), które wypowiadał chociażby św. Paweł do tych, których ustanawiał pasterzami lokalnych wspólnot. Ot, taki mały przykład, z Listu św. Pawła do Tymoteusza:
„Dziękuję Bogu, któremu służę jak moi przodkowie z czystym sumieniem, gdy zachowuję nieprzerwaną pamięć o tobie w moich modlitwach. W nocy i we dnie pragnę cię zobaczyć - pomny na twoje łzy - by napełniła mnie radość, na wspomnienie bezobłudnej wiary, jaka jest w tobie; ona to zamieszkała pierwej w twojej babce Lois i w twej matce Eunice, a pewien jestem, że [mieszka] i w tobie. Z tej właśnie przyczyny przypominam ci, abyś rozpalił na nowo charyzmat Boży, który jest w tobie przez nałożenie moich rąk. Albowiem nie dał nam Bóg ducha bojaźni, ale mocy i miłości, i trzeźwego myślenia. Nie wstydź się zatem świadectwa Pana naszego ani mnie, Jego więźnia, lecz weź udział w trudach i przeciwnościach znoszonych dla Ewangelii według mocy Boga! On nas wybawił i wezwał świętym powołaniem nie na podstawie naszych czynów, lecz stosownie do własnego postanowienia i łaski, która nam dana została w Chrystusie Jezusie przed wiecznymi czasami. Ukazana zaś została ona teraz przez pojawienie się naszego Zbawiciela, Chrystusa Jezusa, który przezwyciężył śmierć, a na życie i nieśmiertelność rzucił światło przez Ewangelię, której głosicielem, apostołem i nauczycielem ja zostałem ustanowiony. Z tej właśnie przyczyny znoszę i to obecne cierpienie, ale za ujmę sobie tego nie poczytuję, bo wiem, komu uwierzyłem, i pewien jestem, że mocen jest ustrzec mój depozyt aż do owego dnia. Zdrowe zasady, któreś posłyszał ode mnie, miej za wzorzec w wierze i miłości w Chrystusie Jezusie! Dobrego depozytu strzeż z pomocą Ducha Świętego, który w nas mieszka”. (2 Tym 1, 3-14)
Może ojciec Jacek Krzysztofowicz, Obirek, Bartoś i inni - nigdy takich słów nie usłyszeli. Może takiej miłości w zakonie nie doświadczyli. Może... Choć niekoniecznie. Jedno jest pewne: bez „zdrowych zasad” posłyszanych i widzianych u przełożonych oraz współbraci, czasami naprawdę trudniej jest wytrwać „w wierze i miłości w Chrystusie”. Dlatego warto za przełożonych (i swoich współbraci) dużo się modlić i rodzinę zakonną miłować. A jeszcze bardziej Chrystusa i Kościół. W końcu „z Miłości” i „dla Miłości” się do zakonu wstępuje. I na pewno nie własnej. Gorąco wciąż w to wierzę…
Dla świeckich to strasznie bolesna sprawa. Może tym bardziej, że jeśli nawet przełożeni czy współbracia zdobędą się na głębszą refleksję, przecież z ambony dzielić się nią nie będą. Z ambony najwyżej powiedzą kolejne kazanie dla 3 tysięcy ludzi i to nie byle jakie, wiadomo. Panowie Obirek, Węcławski, Bartoś... Tyle publikacji, tyle obecności, a potem jak ja mogłem przez lata żyć w zniewoleniu, żeby nawet własnej łyżeczki nie mieć, nieludzkie, sekta. Ale następni chętni na frontmenów już są, działają i pociągają za sobą tłumy młodych.
OdpowiedzUsuńPan Jezus sam wybrał dwunastu, osobiście ich formował i też jeden odszedł. Jak widać - to nie musi być wina formacji, ani tych, co formują! Człowiek jest wolny! Od tego jak tą wolność wykorzysta zależy jego dalsza droga i relacja z Bogiem. Czy ma czas na rozmowy z Bogiem, czy tylko myśli o działaniu, o tym, aby inni dostrzegli jego wielkość, podziwiali "świętość"? Jego budowaną mniej czy bardziej świadomie PYCHĘ szatan wykorzysta i reszty dokona. Jeśli zabraknie czasu na modlitwę najlepszy przyjaciel(prawdziwy oczywiście) czy święty przełożony nie zatrzyma w zakonie a jeśli nawet by mu się udało, to bez zmiany myślenia będzie tylko "kaleką" na tej drodze i często niestety anty świadectwem dla innych. Na potwierdzenie tego, co piszę mam kilka przykładów z życia.
OdpowiedzUsuńPamiętajmy co powiedziała bł.Miriam z Betlejem; W piekle są wszystkie cnoty prócz POKORY...W niebie znajdują się wszystkie wady z wyjątkiem Pychy".
Też jeden odszedł - ale, mimo "też", którego Pani używa, owo Odejście wydaje mi się nieporównywalne z odejściami, o których traktuje ostatni wpis Księdza Autora. Osobiście ich formował, ale odszedł, więc, jak widać, to nie musi być wina formacji. Przyznam, że jeśli co widzę śledząc tę argumentację, to wstęgę Moebiusa.
UsuńW takim razie zlikwidujmy seminaria i zakonną formację... I postawmy na "wolność". Jaką "wolność"???...
OdpowiedzUsuń1. Brak wspólnoty, w parafiach, zakonach to najbardziej rzuca się w oczy.Może zbyt szklarniana formacja w seminariach, a na pewno kuleje przygotowanie do kontaktu z kobietami i sensowne rozładowywanie potrzeb seksualnych , np. sport. To powinno być nakazem i nawykiem.
OdpowiedzUsuńTaki jakiś trening zakochania się w kobiecie: co z tym robić. Zakochania się w mężczyźnie, albo spotkanie kolegi o tego typu zamiłowaniach.
Bardzo dziekuje za ten tekst :). Jako osoba swiecka, ktora od jakiegos czasu ma okazje przyjzec sie pewnym rzecza, ktore dzieja sie w kosciele troche bardziej 'od kuchni' z wielka ulga go przyjmuje poniewaz czesto dochodze do podobnych wnioskow. No coz, nie pozostaje nic tylko wrocic to starej sentencji 'ora et labora', ktora doczyty nas wszytskich, nie zaleznie od stanu ;).
OdpowiedzUsuńTak sobie myślę, że chyba lepiej realizować swoje powołanie w rodzinie niż upadać jako osoba duchowna, co byłoby jeszcze większym zgorszeniem. Realizacja swojego powołania może miec również znaczenie w małżeńśtwie - jako duchowo przygotowany człowiek - mąż, ojciec i też z doświadczniem kapłańskim można iść ku świętości dbając o rozwój duchowy swojej rodziny. Ważne aby taki zakonnik wchodząc w relację z konkretna kobietą opierał ja także na Bogu, aby ten fundament, na którym buduje się rodzinę był silny, trwały a takim fundamentem może byc tylko Chrystus. Jeśli sie pójdzie w innym kierunku - zerwie się ten węzeł łaczący człowieka z Bogiem to można liczyc tylko na upadek i wielkie cierpienie. Oby w przypadku tego zakonnika tak nie było i oby takich sytuacji porzucania słuzby Bogu było jak najmniej. Media zawsze szukaja sensacji, aby tylko ukazać jakąś rzeczywistość w sposób, który przyciągnie czytelników, widzów nie patrząc czy jest to dobre dla innych, czy jest to prawda czy tez nie, najwazniejsza jest kasa płynaca jak potok od tych, którzy w pogoni za nowymi tematami do plotkowania będa kupować różne gazety, brukowce czy oglądać tv, słuchac radia. Jedni na tym zarobia sporo kazy a inni będa cierpieć. Nic nowego, ale tworząc taki obraz, czyniąc rózne sytuacje naturalnymi wchodzi sie w strefe upadków, często bolesnych.
OdpowiedzUsuń