23 stycznia 2013

Gołębie św. Jana Chrzciciela

Z porannych mgieł wyłaniało się słoneczko złociste i promienne. Zapowiadał się piękny, choć wietrzny dzień. Jaskółki czarnymi zygzakami śmigały po niebie, gołębie wesoło gruchały na gzymsach domów, a swarliwe wróble wykłócały się o lada okruszek. Martyna zapatrzyła się w ten wesoły poranek i głęboko westchnęła. Oj, nie wesoło jej było na duszy, nie wesoło było ludziom tej pomorskiej ziemi. Wokoło szalała długa, posępna wojna trzydziestoletnia. Ziemie i miasta przechodziły z rąk do rąk, raz były tu wojska cesarskie, to znów Szwedzi grabili i rabowali, co się dało. Ani jedni, ani drudzy nie mieli litości dla ludzi. Tak było i w Stargardzie. Głód panował tu i nędza, wielu mieszczan brało tobołki na plecy i uciekało do Szczecina, licząc na ocalenie.


Martyna westchnęła ponownie: w domu czekały głodne dzieci i chora matka. Czym nakarmić tę czeladkę? Zaledwie wczoraj szwedzcy żołdacy wpadli do domu i zabrali resztę zapasów. Tak samo było i w innych domach: ludzkim biadaniom i lamentom nie było końca. Martynie było ciężko szczególnie: samotnie musiała się borykać ze złym losem. Męża jej, Janka, wojska cesarskie zabrały, by chodził koło koni, jako że furmanem był i na koniach się znał.


Wreszcie Martyna otrząsnęła się z zamyślenia i ruszyła do swej kumy, co chatkę za murami miasta miała, by od niej bodaj garstkę mąki uprosić. Kiedy wychodziła z miejskiej bramy, minął ją galopem oddział Szwedów i wnet Martyna z przerażeniem ujrzała, jak żołdacy podpalają stodoły, chałupki i wszelkie zabudowania za murami. Wnet wszystko stanęło w płomieniach. Zbliżały się do miasta wojska cesarskie i szwedzki dowódca kazał wszystko, co za murami podpalić, by odsłonić pole obstrzału.


Z krzykiem i lamentem pędziły gromady ludzi z podgrodzia ku miastu, by w jego murach choć nagie życie uratować. Wnet jednak stała się rzecz najstraszniejsza: wiatr gnał płomienie wprost na miasto. Wtedy wybuchła panika: ludzie jak błędni kręcili się w kółko, nie wiedząc, gdzie uciekać przed pożarem, który w okamgnieniu ogarnął gród. Straszliwie przerażona Martyna zdążyła jeszcze dobiec do swego domku i zgarnąć dzieci. Starą matkę z trudem na rękach wyniosła i zobaczyła, że ludzie uciekają w stronę kościoła św. Jana, którego grube mury zdawały się być schronieniem przed ogniem. Zdyszana dowlokła się i ona do świątyni. Wtedy zobaczyła, jak chmary białych gołębi latają nad kościołem. Gnieździły się na wieży i nazywano je gołębiami św. Jana. Teraz spłoszone ogniem i dymem bezładnie latały wokół kościoła. Stłoczeni we wnętrzu ludzie z płaczem wielkim błagali Boga o litość, o ocalenie. I rzeczywiście, Pan wysłuchał wołania biedaków: pożar ominął świątynię i okoliczne domy, reszta miasta niemal ze szczętem spłonęła.


I poszła w lud legenda: to Pan Bóg wysłał gołębie św. Jana, by łopotem skrzydeł odpędziły płomienie i ocaliły ludzi, co Panu zaufali i w Jego świątyni szukali ocalenia.


Opr. Monika Wiśniewska „Legendy Pomorskie. Ocalić od zapomnienia” Szczecin 2003


Ze Stargardem św. Jan Chrzciciel związany jest od XII wieku. Około 1181 roku książę pomorski Bogusław I nadał rycerskiemu zakonowi Joannitów "dom", który wznieśli wraz z kaplicą pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela w ciągu XIII wieku. Mimo tego, iż najstarszym kościołem na terenie naszego miasta była świątynia poświęcona św. Marcinowi (powstała po misji chrystianizacyjnej biskupa Ottona z Bambergu), to właśnie kaplica, a później kościół św. Jana Chrzciciela posiadał prawo patronatu nad farą Mariacką. Stan taki trwał do wieku XVI, tzn. do 1534 r., kiedy prowadzono w Księstwie Pomorskim protestantyzm. Jednak jeszcze w XVII wieku Joannici stargardzcy, już jako świecka organizacja skupiająca najważniejszych kupców i innych członków gildii, spierała się z Collegium Tribunitium i Radą Miejską o patronat nad kościołem Mariackim. W swojej pieczęci, której odcisk zachował się w Aktach Książąt Szczecińskich, przechowywanych w Archiwum Państwowym w Szczecinie, przedstawia głowę św. Jana Chrzciciela na misie.
Najważniejszy moment dziejowy naszego miasta jest również związany ze św. Janem Chrzcicielem, ponieważ 24 czerwca 1243 (lub 1253) roku, tzn. w dniu narodzin tegoż świętego, Stargard z rąk księcia pomorskiego Barnima I otrzymał magdeburskie prawa miejskie. Zatwierdzały one prawnie rozwijający się już ośrodek po północnej stronie obecnego Starego Miasta i dały początek nowemu miastu - pozostała część obecnego Starego Miasta. Od wieków średnich po wiek XIX najważniejszy jarmark miejski odbywał się w dniu św. Jana Chrzciciela. Natomiast najliczniejsze cechy stargardzkie, kowali, krawców, kuśnierzy i rymarzy, za swojego patrona uważały właśnie św. Jana Chrzciciela.

Mistyczny wyraz patronatu nad kościołem św. Jana Chrzciciela mogli doświadczyć z kolei mieszkańcy Stargardu w tragicznym dla miasta dniu 7 października 1635 roku, kiedy spłonęła niemalże cała zabudowa miasta. Jednak "cud" wielokrotnie opisywany w literaturze przedmiotu - "srebrna gołębica", która unosiła się nad kościołem, uratowała świątynię wraz z 19 domami wokół. Powiadają w kronikach, że to Duch Święty i Jan Chrzciciel stargardzką świątynię i tłum w niej schroniony, od śmierci i zagłady raczyli litościwie uratować...
 Źródła:


Knoop O., Stargarder Sagen. Uberlieferung und Geschichte mit einem Anhang: Die Sage der Mädue. Stargard, 1924, s. 60.


www.stargard.pl


www.legendy.fstargard.pl






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)