16 stycznia 2014

Jak lew na mnie polujesz....

Nagłe olśnienie... I zdziwienie zarazem. Nie - na poziomie teorii, spekulatywnej refleksji, ale w sercu, lub jeszcze głębiej. Bóg, który stworzył świat i człowieka, który objawił się Abrahamowi, Mojżeszowi i Jakubowi, Bóg, który stał cię człowiekiem i zamieszkał między nami, który umarł na krzyżu i powstał z martwych, Bóg, który zstąpił na apostołów w dniu Pięćdziesiątnicy, który prowadzi Kościół przez dzieje świata, ten Bóg - żywy i prawdziwy wciąż szuka człowieka, wciąż szuka ciebie i mnie...


Zapytasz: jak to możliwe, by ten który jest odnaleziony, mógł być szukany? Jak człowiek, stworzenie na dwóch nogach, może ukryć się przed Bogiem, który wszystko widzi i wszystko wie? Nie ukryjesz się i nie schowasz przed Obliczem Najwyższego. Ale możesz się od Niego oddalić. Powiesić karteczkę na drzwiach swojego serca: "Nie dzisiaj, Panie Boże, może jutro, pojutrze... ale nie dzisiaj, dziś nie przychodź". A przecież dzieje się tak za każdym razem, gdy mając ciężki grzech w sercu, bo świadomie i dobrowolnie wybrałeś zło (a więc coś, co zabija w tobie łaską i przegania ją daleko, poza twoje codzienne życie i funkcjonowanie) - idziesz w zaparte i odwracasz się plecami do Miłości, z której wszelkie dobro, jakie jesteś w stanie uczynić, czerpie życiodajne soki. Będziesz ustami darł się na całe gardło: "Kocham Cię, Boże, chwała Tobie", ale sercem będziesz od Boga daleko. Sercem, czyli całym sobą, sumieniem, umysłem, wolą, ciałem. Nie grzech jest największym dramatem twojego życia. Ale trwanie w nim i przylgnięcie do niego ("rozkochanie się" w tym, co usypia twoje sumienie) jest tragedią rozpisaną na dziesiątki aktów.

Możesz oddalić się od Boga żywego swoją "pewnością siebie", "rytualną poprawnością", "znajomością Pism i prawa". Wprawdzie będzie ci się wydawało, że jesteś blisko Boga, ale wiedz wtedy, że ten Bóg nie jest Bogiem stwarzającym świat, umierającym na krzyżu, zstępującym na swój Kościół. Ci, którzy żyją obok nas (i z nami) widzą czasami więcej, niż nasze oczy zobaczyć potrafią. Chcemy widzieć siebie dobrze i poprawnie. Modlę się, chodzę do Kościoła, odmawiam różaniec. Ale kiedy trzeba pokochać i przebaczyć, zaciskamy zęby i pieści. Te same usta, które chwalą Pana, mogą zamienić się w paszczę drapieżnika. Te same dłonie, które stykają się na modlitwie, potrafią ukamienować nie jedną nierządnicę i nie jednego łotra. Zamiast szukać Boga, szukamy dobrego religijnego samopoczucia. Zamiast dać się Bogu odnaleźć, tańczymy jak idioci wokół złotego cielca, którego ulepiliśmy na nasz obraz i swoje podobieństwo.

Ten, który przestał szukać Boga, nie da się Bogu tak łatwo odnaleźć. Bóg szukający człowieka, szuka tych, co "umarli" i tych, co "umierają", choć wciąż pragną żyć. To dlatego twoje modlitwy tak często nie docierają do Boga. Bo nie są skierowane tak naprawdę do Niego. Nasza gadanina, paplanina i nasze bezczelne roszczenia są czasami wołaniem, które jak bumerang powracają do naszego serca. Powracają, bo modlimy się do siebie, bo czcimy siebie, bo uwierzyliśmy sobie, a nie Odwiecznemu.

Nie nasza perfekcyjność, nie nasza logika, nie nasza fanatyczna "krwawa ofiara" ze swoich uczynków prowadzi nas w ramiona żywego i prawdziwego Boga. Czego pragnie najbardziej twoje serce? "Ujrzeć oblicze mego Króla to moje jedyne pragnienie. Nie lękam się niczego, tylko Jego. Nie czczę nikogo poza Nim. Gdybym mógł zobaczyć Go we śnie! Chciałbym wtedy śnić całą wieczność. Gdybym mógł zachować Jego Oblicze w moim sercu! Moje oczy nigdy nie łaknęłyby oglądać niczego więcej..." (Jehuda ha-Lewi).

Biblia opowiada nie tylko o poszukiwaniu Boga przez człowieka, lecz również o poszukiwaniu człowieka przez Boga. Życie pokazuje, czy dajemy się Odwiecznemu czasem odnaleźć. Powiada Hiob: "Jak lew na mnie polujesz" (Hi 10,16). Całą historię twojego życia, całą historie ludzkości można odważnie streścić w jednym zdaniu: Bóg szuka człowieka. Bóg wciąż mówi do ciebie, choć twoje uszy serca już dawno przestały ten Głos słyszeć. Bóg nawet jak milczy... to mówi. To dlatego daje nam Odwieczny tak wiele chwil, w których Niebo i ziemia łączą się pocałunkiem. Głos z Góry Synaj, Głos z krzyża, Głos w ognistych językach, to jeden i ten sam Głos, który rozbrzmiewa wiecznie: "te słowa wyrzekł Pan do waszego zgromadzenia na górze spośród ognia, obłoku i ciemności donośnym głosem, który trwa na wieki" (Pwt 5, 19).

Bóg szuka człowieka. Szuka ciebie, w twoim sercu, poszukuje tak mocno i tak intensywnie, że w końcu dajesz się odnaleźć. A człowiek wtedy daje się Bogu odnaleźć, gdy odnajduje siebie i nagle widzi, wie, czuje, że nie jest sam. Że żyje w nim sam Chrystus, który jest największą ofiarą, jaką możemy Bogu złożyć. I że przy pomocy łaski, i z łaski, że przez Chrystusa, w Chrystusie i z Chrystusem, wstajemy rano, jemy śniadanie, pijemy kawę, idziemy do pracy, szkoły, na uczelnie, że przez Niego, z Nim i w Nim - jesteśmy cierpliwi, rozkochani, gotowi do największych poświęceń. Dawaj się odnaleźć Temu, który jest Miłością szukającą... Wierzyć - znaczy dawać się Bogu odnaleźć...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)