30 stycznia 2010

Miłość "brutalna" jest...


Kolejna sobota. Zawieje śnieżne tańczą pomiędzy budynkami szczecińskich ulic. Nic nie widzę. Ale idę, do przodu, z Bogiem na piersiach. Odwiedzam chorych. W kolejnym mieszkaniu modlę się przez chwilę, udzielam Komunii Świętej… Kiedy usiadłem w fotelu, zapadła nagle gęsta cisza. Pani Gertruda przyjęła Ciało Chrystusa. Żywa monstrancja, przykuta do łóżka. Patrzę na nią wzruszony, adorując Pana, przechadzającego się w kruchym ciele starszej kobiety. A raczej Nazarejczyka wiszącego na krzyżu, unieruchomionego gwoździami.

- Tak bardzo mi wstyd – mówi nagle, szlochając – leżę tu zupełnie bez sensu… Nic nie robię… Jestem ciężarem dla wszystkich…

Słucham. Głos kobiety zlewa się z innym, równie dramatycznym głosem, przechodzącym w krzyk: „Boże mój, czemuś mnie opuścił”… (por. Mk 15,34). Słyszę go wyraźnie. Bez Biblii w ręku. Nie stojąc przy ambonie. Żywy i prawdziwy jęk umierającego na krzyżu Boga…

W chwilę później trzymam dłoń (choć raczej moja dłoń jest trzymana) pana Narcyza. Nowotwór złośliwy. Stan letargu. Co chwilę, powoli otwiera oczy. Tak głębokiego spojrzenia, wypełnionego po brzegi ciszą samotnego cierpienia, widzi się rzadko. Obok pani Danuta. Małżonka umierającego. Płacze. Jest też ich syn. Lubi zwierzęta. Po domu przechadzają się dwa koty, trzy psy, w potężnym akwarium wąż. Czuję się jak w raju…

Pan Narcyz otwiera nagle oczy…

- Módl się i pracuj… - mówi - A będziesz zbawiony…

Powieki opadają łagodnie, bezszelestnie. A mi pod nogami pali się ziemia. Przez chwilę pomyślałem: „Zdejmę buty”. Ta ziemia jest święta. Nie ma gorejącego krzewu. Ale jest gorejący człowiek, właściciel nowotworu, człowiek szlachetny, z wiarą, która góry przenosi. Czuję się przy nim taki mały. Tak bardzo bezradny…
W jego głosie znów słyszę inny głos. Rozbijający skały, miotający ogniem.
„Kogo mam posłać – słyszę – kto by Nam poszedł”?... (por. Iz 6,8b)
Boję się, patrzę na pana Narcyza i mówię w milczeniu ciężkim od lęku: „Oto ja, poślij mnie”… (por. Iz 6,8c).

Miłość Boga może być „brutalna”. Czego Bóg nie zrobi, by wyzwolić człowieka z tego, co go wewnętrznie ogranicza, paraliżuje, zabija?... Zrobi wszystko, nawet w przestrzeni cierpienia nie do zniesienia, ciężaru ponad nasze siły.

Możemy psychologizować, teologizować, filozofować… Tłumaczyć cierpienie na tysiące sposobów, logicznie i z klasą, metaforycznie i dosłownie. A ja za każdym razem, gdy zbliżam się do chorych, przynosząc im żywego Boga w Komunii Świętej widzę, że Chrystus wiszący na krzyżu, unieruchomiony i sparaliżowany bólem, dokonuje najwięcej… Choć analitycy rynku i mistrzowie „public relations” nie dopatrywali by się w tym wszystkim nic szczególnego, ważnego, mającego sens…

Człowiek złamany cierpieniem niczym sakrament, może stać się widzialnym znakiem niewidzialnej łaski. I dlatego tak bardzo przeżywam te soboty, gdy Pan odwiedza wszystkich wiszących na krzyżu, poharatanych biczami zwątpienia, unieruchomionych gwoździami fizycznego i psychicznego bólu, wijących się nieporadnie w pościeli rozpaczy, wydających z siebie dźwięk bólu lub milczących śmiertelnie, jakby już każde słowo straciło prawo do sensu istnienia…

W cierpieniu człowiek ogołocony jest ze wszystkiego. Bezbronny, upokorzony, nagi… Gotowy na powstanie z martwych.

Oto wielka tajemnica wiary…

31 komentarzy:

  1. Prawdziwie - wielka to tajemnica wiary!!!

    Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  2. Brutalna i zazdrosna do bólu..

    Pozdrawiam,
    Karolina

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie ma żadnej "tajemnicy wiary", nie ma nic tajemniczego w tym, że ktoś chce się poczuć kochany, otoczony opieką itd., itd. Ale po co tworzyć sobie wyimaginowanych przyjaciół?

    OdpowiedzUsuń
  4. To że Chrystus nie wahał się umrzeć na krzyżu z miłości do człowieka nazywasz wymyśloną przyjaźnią??
    Nie wahał się bo kochał..
    A dlaczego Bóg nie wahał się wydać na śmierć swojego Syna aby udowodnić człowiekowi, że go Kocha bez granic?? - nie wiem.. Ale wierzę, że kiedyś zrozumiem i zobaczę Boga twarzą twarz - o to się modlę.
    I wówczas zrozumiem dlaczego. Kiedyś, poza czasem...

    Pozdrawiam, Karolina

    OdpowiedzUsuń
  5. M.in. o "mądrościach" księdza Sorkowicza: http://tiny.pl/hm4q6

    OdpowiedzUsuń
  6. Ks. Rafał07 lutego, 2010

    Nie będzie ateista pluł nam w twarz...

    Pamiętam tę jałową dyskusję :)Tłumaczyć wojującym ateistom sprawy wiary równa się przysłowiowemu lotowi z motyką na księżyc.

    Ot tyle...

    OdpowiedzUsuń
  7. A kto ci pluje w twarz, człowieku? Cięzko ci wyzwolić się z okowów dogmatów? Sprawia ci przyjemność, że w twojej religii jedni są lepsi od drugich? Odczuwasz jakąś przyjemność? Bardziej to wygląda na radość typu: biały człowiek jest lepszy od czarnego, a zwierzęta nie mają duszy. Podnieca cię to?

    OdpowiedzUsuń
  8. Ks. Rafał07 lutego, 2010

    Ojej... Kogoś chyba poniosło. Na księżyc oczywiście :)
    + Pozdrawiam...
    Ps. W naszej religii wszyscy są równi. I tego chyba najbardziej nam ateiści zazdroszczą.

    OdpowiedzUsuń
  9. W obrębie waszej religii wszyscy są równi i tylko w jej obrębie. Na księżyc to wyniosła nas nauka, a nie zabobony.
    Jasne... ateiści wam tego zazdroszczą...
    Już? Masz ty się czym podniecać;-(

    OdpowiedzUsuń
  10. ks. Rafał07 lutego, 2010

    No i niech tyle wystarczy. Powodzenia życzę zdobywco księżyców :)
    Ps. A swoją drogą... Co ty tak ciągle o tym podnieceniu? Jakiś problemik przeżywamy?....

    OdpowiedzUsuń
  11. No widzisz... jak ciepło ci i przyjemnie - otoczony "najlepszymi z najlepszych", opływającymi w dobrobyt i samozachwyt.
    Zastąp podniecenie eksytacją (słownik do rąk, a nie ogłupiające encykliki) i minął ci skojarzenia.
    Problemik? Opowiedz ile czasu poświęcasz w swoich kazaniach włażeniu do łóżka swoim wiernym?

    OdpowiedzUsuń
  12. ks. Rafał08 lutego, 2010

    Czytając twoje wpisy mam poważne wątpliwości, co bardziej ogłupia, hehe...
    I muszę stwierdzić (pokornie rzecz jasna), że twoja irytacja jest rzeczywiście przyjemna. Choć z drugiej strony, potwierdza ona tezę z księżycem i motyką. A to już smutne :(
    +Obejmuję serdeczną pamięcią i modlitwą...

    OdpowiedzUsuń
  13. "hehe"? - jest coś zabawnego w tym co napisałeś?
    "...I muszę stwierdzić (pokornie rzecz jasna)" - nie kpij, w twoich postach nie ma pokory. Jest za to zachwyt nad głupotą "niekatolików" i dzielenie ludzi na dobrych i złych podług kryteriów bytów metafizycznych.
    "twoja irytacja jest rzeczywiście przyjemna" - durnie (I muszę stwierdzić (pokornie rzecz jasna) budzą moją irytację.
    "Obejmuję serdeczną pamięcią i modlitwą.." - zachowają dla tych co wierzą, że pomoże im bardziej niż homeopatia.
    Do dzieła! Dziel ludzi, strasz ich piekłem i obejrzyj sobie jakiś fajny film (może być jakiś raport z Irlandii)

    OdpowiedzUsuń
  14. ks. Rafał09 lutego, 2010

    Ojoj... Irytacja osiaga swó zenit, punkt kulminacyjny, psychiczne szczytowanie... Mam nadzieję, że to przeżyjesz... Jestem z tobą :)

    OdpowiedzUsuń
  15. Ojoj...Zazdroszę ci ciętego dowcipu (może jakiś stosik zapalisz wieczorkiem? Zgodnie z tradycją i przyjemnie - bo ciepło...?)
    Może kilka słów o głupocie wiernych (tych innych wyznań, tych gorszych i nieprawdziwych) albo i ateistach plujących ci w twarz z dodatkiem hipokryzji (modlę się za ciebie, bla bla).
    Dawaj mistrzu smokologii;-)

    OdpowiedzUsuń
  16. ks. Rafał13 lutego, 2010

    A ja i tak wierzę gorąco... w to... że spotkamy się kiedyś w niebie... Bez stosików, irytacji, szczytowań i intelektualnych ignorancji...
    +pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  17. Pfff. I cóż mi po twojej wierze? Miej jakiś wkład intelektualny zamiast marudzić, że ktoś nie biega na klęczkach i nie liże paputków opluwanym księżom.

    OdpowiedzUsuń
  18. Nomilk:
    Złość może wskazywać na przeniesienie odpowiedzialności za coś na drugą osobę, złość może też być wynikiem konfliktu między nieuświadmionymi popędami a nakazami społecznymi (id kontra superego)... Popracuj nad swoją złością, bo w emocjach trudno jest prowadzić polemikę, szczególnie o naukowych podstawach. Przeciwko "nienaukowemu" Kościołowi wyprowadzasz bajkowe argumenty o smokach. Dbaj o poziom i dyskusji i ... swojej adrenaliny we krwi:-)
    Złość może być zapowiedzią zmiany, może dlatego szukasz czegoś na katolickich blogach... Serdeczności w poszukiwaniach siebie.
    kornelianna

    OdpowiedzUsuń
  19. Na katolickich (może być każda religia - wszystkie promują bzdury oparte na grzechach, strachach i podwójnej moralności) blogach nie ma za grosz sensu: wasza wiara oparta jest na NIERÓWNOŚCI, zachwalaniu swoich współwierzących i promowaniu myslenia magicznego. Gdzie się mylę? Ano wszędzie - toż to wiara, nie? Z wiary nie bierze się rzeczywistość. Wiara w kościołach czy w głowie - tak! wchrzanianie się z tym do szkół, polityki i dyskryminowanie innych - nie!

    OdpowiedzUsuń
  20. Nomilk:
    masz silną stronę emocjonalną, co wskazuje na ogromną wrażliwość i możliwości... Rozum i nauka nie są jedynymi wymiarami człowieka, co udowodniła już nauka (mówię o emocjonalności). Ja twierdzę, że jest też trzeci wymiar czyli duchowość.
    Mam dla Ciebie zadanie, Nomilk, udowodnij mi, proszę, naukowymi metodami, że nie ma życia nadprzyrodzonego.
    Przesyłam Ci uśmiech zachęty dla poszukiwań siebie...
    kornelianna

    OdpowiedzUsuń
  21. "naukowymi metodami, że nie ma życia nadprzyrodzonego" - zmiana tematu?
    Od kiedy naukowe metody mają udowodnić, że czegoś nie ma? Nauka udowadnia, że coś jest.
    Czy uśmiech zachęty zastosujesz sama - w swojej próbie odpowiedzi na to pytanie? CZY NAUKA UDOWADNIA, że CZEGOŚ nie ma... czy na odwrót.
    TO, że chcesz, żeby istniał duch (elf, troll) - odwróć sytuację: udowodnij, że elfów nie ma a poznasz odpowiedź na swoje pytanie.

    OdpowiedzUsuń
  22. O, Nomilk, Nomilk, nauka udowadnia, że coś jest... Fajna teza, tylko szkoda, że nieprawdziwa. Prowadzenie badań naukowych i stawianie hipotez - polecam metodologię badań naukowych. Powołujesz się na naukę, a jesteś bezsilny naukowo w udowodnieniu, że nic duchowego nie istnieje. Mi nauka z kolei nie jest do tego potrzebna, ponieważ stan, jaki przeżywam, określa się wiarą w Boga, a nie wiedzą naukową. Po rozmowie wnioskuję, że Ty też wierzysz, ale "w nic", bo póki co nie przytoczyłeś żadnych badań naukowych na potwierdzenie swoich hipotez... Nomilk, przyłoż się, proszę, bardziej do rozmowy, bo czuję, że mnie totalnie ignorujesz.
    pozdrawiam, kornelianna

    OdpowiedzUsuń
  23. O, Nomilk, Nomilk, nauka udowadnia, że coś jest... Fajna teza, tylko szkoda, że nieprawdziwa. Prowadzenie badań naukowych i stawianie hipotez - polecam metodologię badań naukowych. Powołujesz się na naukę, a jesteś bezsilny naukowo w udowodnieniu, że nic duchowego nie istnieje. Mi nauka z kolei nie jest do tego potrzebna, ponieważ stan, jaki przeżywam, określa się wiarą w Boga, a nie wiedzą naukową. Po rozmowie wnioskuję, że Ty też wierzysz, ale "w nic", bo póki co nie przytoczyłeś żadnych badań naukowych na potwierdzenie swoich hipotez... Nomilk, przyłoż się, proszę, bardziej do rozmowy, bo czuję, że mnie totalnie ignorujesz.
    pozdrawiam, kornelianna

    OdpowiedzUsuń
  24. LOl, slepy poucza: "wierzysz w nic" - a łysina to kolor włosów. Brawo!
    Leave it, chcesz wierzysz w elfy i inne pierdoły - twoja sprawa. Problemem jest włażenie do cudzego życia i dzielenie ludzi na dobrych - wierzących i złych - niewierzących lub wierzących w innych (jedynie prawdziwych) Bogów. Kiedy sobie to uzmysłowisz... sama zadecydujesz kim jesteś - a nie podług indoktrynacji. Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
  25. Nomilk, dbaj o siebie:-) Będąc ateistą też można być dobrym człowiekiem, prawda? Pozdrawiam
    kornelianna

    OdpowiedzUsuń
  26. Daruj sobie: "Będąc ateistą też można..". O, fajnie! Jesteś żydem, muzułmaninem, jehowom itd. itd TEŻ możesz być dobrym (jak katolik?). Jasne, że nie podzieliłaś i nie będziesz dzieliła ludzi na: dobrych (katolików) i tych, co MOGĄ być dobrzy (cała reszta). Strasznie trudne do zauważenia? Nie masz tego wpisanego w religię? Nie masz dokładnie tego napisanego w Biblii? Ano nie ma;-) Jest napisane, że wszyscy inni są źli i głupi i poniosą za to karę. Nie czujesz dyskomfortu?

    OdpowiedzUsuń
  27. Daruj sobie złość i doszukiwanie się złych intencji (cierpisz na neurotyzm). Po prostu ławiej będzie Ci w życiu. Pozdrawiam!!!!
    kornelianna

    OdpowiedzUsuń
  28. Nomilk:
    Cierpisz na jakąś wyimaginowaną fobię dzielenia, bycia gorszym (z Twoich tekstów). Takiego myślenia o sobie nie zawdzięczasz religiom, innym ludziom, tylko swoim... rodzicom, niestety...

    OdpowiedzUsuń
  29. LOL! Czy ja się doszukuję czy jest to napisane w Biblii?-)Obłuda, obłuda, obłuda i właśnie tacy ludzie mają wpływ na życie innych - kalecząc ich;-)
    Mistrzu Rafale, z Biblii twojej i twoich obłudnych przytakiwaczy:
    Pwt 17, 12

    " 12 Człowiek, który pychą uniesiony nie usłucha kapłana ustanowionego tam, aby służyć Panu, Bogu twemu, czy też sędziego, zostanie ukarany śmiercią. Usuniesz zło z Izraela. "

    Ja mam fobię? ;-)

    OdpowiedzUsuń
  30. Masz, i teraz to pewne. Cytujesz Stary Testament, pewnie nie wiedząc, że wiara katolicka opiera się na nauce Jezusa Chrystusa, który przychodząc wszystko uczynił nowe. Radzę się wczytać w Nowy Testament. Starym Testamentem zatrzymałeś się w religii na etapie przed naszą erą:-)
    EOT

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)