28 maja 2010
Ludzie chcą księdza...
Jednym z naszych największych kapłańskich grzechów jest „brak czas”. I choć Pan Bóg daje nam 24 godziny, tyleż trwa przecież doba, wciąż z tym czasem mamy problemy, bo co tu dużo gadać, nie potrafimy go dobrze wykorzystać. A ludzie wciąż przychodzą do księdza, bo gdzie mają iść?... Święta Teresa Wielka powtarzała jak mantrę słowa: „Nie bój się zostawić swojego nabożeństwa dla siostry”, dla tego, który do ciebie przychodzi, również. I dodawała: „zostaw Boga dla Boga”…
Kiedy podnoszę rano swoje ciało, jednego jestem pewien, że spotkam dziś ukrzyżowanego Jezusa. Czy będzie to mój współbrat (a jest nas w Szczecinie dwunastu), czy ktoś inny, przyjdzie Ukrzyżowany i będzie to jeszcze jedna szansa „by On wzrastał a ja się umniejszał”.
Taki pan Andrzej. Bezdomny, który na naszej plebanii pojawia się czasami zupełnie nie w czas. A jednak przychodzi. Prosi najczęściej o kubek gorącej kawy, kromkę chleba. Czasami mam ochotę Andrzejka „przegonić”, przecież się śpieszę, muszę iść do konfesjonału, do szkoły. Ale też wiem, że ilekroć z Andrzejkiem pogadam, tę kawę mu zaparzę, dzień układa się zupełnie inaczej. I więcej miłości cierpliwej w kapłańskim sercu się pojawia…
Pokusa izolacji jest podłą pokusą. Opowiadał ostatnio pewien karmelita, że szczególnie w ich klasztorach pojawia się taka pokusa: „podnieśmy mur klasztorny o dwa metry i trwajmy na modlitwie”. Czyści jak anioły, podli jak diabły. Ograniczeni manią świętości, możemy zamknąć się na Ukrzyżowanego. Ograniczeni diabelskim „brakiem czasu”, potrafimy „czas błogosławiony” marnotrawić, jak nikt inny. Kiedyś w moim pokoju stał telewizor. Po kilku miesiącach musiałem go wyrzucić. Nie dało się z nim żyć. Byłem zbyt słaby. Jakiś fajny program, jakiś fajny film. Wciąż coś fajnego, a ludzie bez pasterza. No przecież trzeba się zrelaksować, odpocząć. Koszmar. Powiedział mi kiedyś jeden pobożny staruszek, że „najtrudniej jest dodzwonić się na parafię”. Zrobiło mi się głupio…
Ludzie chcą księdza, nie chcą programów duszpasterskich. Nasze kapłańskie problemy z czystością i celibatem są często spowodowane takim właśnie stylem życia. Miłość dojrzewa w ofierze. Ale jak ma dojrzewać, kiedy wchodzę w izolację, zamykam się w czterech ścianach, telewizja, Internet, sauna, basen. Jest wielką sztuką mieć czas na wszystko. Na modlitwę, pracę, odpoczynek. Choć najpełniej kapłańskie serce dojrzewa w relacji z innymi. Jest wiele momentów w życiu kapłańskim, które pozwalają księdzu spotkać Ukrzyżowanego. Sakramenty, Eucharystia szczególnie, ale nade wszystko: Sakrament pokuty i pojednania, katecheza, biuro parafialne. Wszędzie tam pojawia się żywy człowiek. Chce się wygadać, wypłakać. Jakże czułe musi być to nasze kapłańskie ucho. A czasami wystarczy tylko słuchać. Godzinę, dwie… Ten czas słuchania wypełnia się powoli Ukrzyżowanym, ziarno obumiera, pojawia się „prawdziwe życie” w człowieku i księdzu…
Św. Augustyn napisał w jednym ze swoich komentarzy do ewangelii Janowej: „Quid tam tuum quam tu, quid tam non tuum quam tu”… Co też znaczy: „Cóż jest tak bardzo twoje jak ty sam, cóż jest tak mało twoje jak ty sam”…
Ksiądz nie należy do siebie. Myślę, że kiedy ksiądz pojmie to do końca i przekuje na swoje (i nieswoje) dwadzieścia cztery godziny, darowane mu przez Pana, będzie dobrze. Orientacja na człowieka. To pierwsza orientacja, którą odziedziczyliśmy po Panu. Jeśli ksiądz ma orientację (miłowania) na Boga i człowieka, jest normalny. A jeśli normalny (po Bożemu) to i święty. Ludzie wyczują to szybko. Mój Boże, muszę nad tym popracować…
Kiedyś ktoś powiedział o siostrach zakonnych jednego z francuskich klasztorów: „Przychodzą nie kochając nikogo, odchodzą przez nikogo niekochane”. Brakowało im czasu. Ludzie przychodzili i odchodzili z niczym. Smutne, ale prawdziwe. A ludzie?... Ludzie chcą księdza, nie programów duszpasterskich. Tylko tyle i aż tyle. Czy wasi księża mają dla was czas?...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Chrystusowcy....
Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.
Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.
Świadectwo....
...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
(Ap 21, 5-7)"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
Mają czas i cierpliwość. Życzę im tylko, aby zawsze mieli również siły. Bo znam takich (z różnych zgromadzeń i parafii), którzy dla dobra parafian nie dosypiają, nie dojadają i godzinami przesiadują w konfesjonale w najtęższe mrozy.
OdpowiedzUsuńTej siły również Księdzu życzę- z pozdrowieniami :)
Podziwiam ks. Rafała kiedy ze spokojem podaje kawę Andrzejowi. Teraz już wiem co daje mu ta posługa - więcej miłości i cierpliwości wobec innych. To prawda, Bóg nie pozwoli się prześcignąć w miłowaniu. Dzięki księże za tę kolejną lekcję, za przykład i zadanie do odrobienia, bo tak chyba trzeba to rozumieć. Szczęść Boże!
OdpowiedzUsuńKsiądz się nad sobą nie rozczula! (żartuję :P) Bycie księdzem to jak bycie superbohaterem - oni nie mają życia prywatnego. Nie lubię jak księża mówią "jesteśmy tylko ludźmi" - w ten sposób usprawiedliwiają swoje słabości (grzechy). Pan Bóg da Księdzu łaskę (nadludzką siłę charakteru) aby być superbohaterem.
OdpowiedzUsuńNie tylko księża mają być otwarci na ludzi i na służbę innemu człowiekowi. Pan Jezus każdego do tego powołuje, bez względu na wiek, płeć i powołanie.
Nie piszę tego bo dostrzegam drzazgę w cudzym oku, ale belkę w swoim!
Po tych pochlebnych komentarzach czas na łyżkę dziegciu:
OdpowiedzUsuńCo jest wyjątkowego w zaparzeniu kawy, wysłuchaniu kogoś, podanie pomocnej dłoni? "Pan Bóg da Księdzu łaskę (nadludzką siłę charakteru) aby być superbohaterem"? toż te czynności wykonują miliony osób na świecie!
Bez przesady w promowaniu księży na superbohaterów!
"Co jest wyjątkowego w zaparzeniu kawy, wysłuchaniu kogoś, podanie pomocnej dłoni? [..] toż te czynności wykonują miliony osób na świecie!" a mimo wszystko wciąż są tacy, którym nie ma kto tego zrobić.
OdpowiedzUsuńKsięża właśnie temu poświęcają całe swoje życie, jest to służba drugiemu człowiekowi, tak jak to pisze ks. Rafał własnym kosztem. Jeżeli to nie jest bohaterstwo i heroizm (poświęcenie) to co nim jest? A to, że potrzebna jest ku temu łaska Boska to też muszę Cię przekonywać?
ja podobnie jak Ks. nie oglądam telewizji już od dość dawna , bo doszłam do wniosku , że tam nie ma nic co by mnie inspirowało :)
OdpowiedzUsuń"Księża właśnie temu poświęcają całe swoje życie, jest to służba drugiemu człowiekowi, tak jak to pisze ks. Rafał własnym kosztem. Jeżeli to nie jest bohaterstwo i heroizm (poświęcenie) to co nim jest? A to, że potrzebna jest ku temu łaska Boska to też muszę Cię przekonywać?"
OdpowiedzUsuńToż miliony ludzi pomaga innym! A DODATKOWO: wychowuje swoje dzieci, tworzy małżeństwa,ciężko pracuje fizycznie i umysłowo, codziennie boryka się z problemami, a ty nazywasz mówisz o kosztach własnych ks. Rafała? A co jest heroicznego i bohaterskiego w tym co robi, skoro ludzie robią i jedno i drugie? TO jest to, co powinno wzbudzać szacunek!
A co Ty Nomilk robisz dla innych?
OdpowiedzUsuńA czy ja powiedziałem, że tylko ksiądz może być superbohaterem? Ty też możesz nim być (jeśli jeszcze nie jesteś)! :P Każdy, kto odznacza się niezwykłymi czynami, męstwem i ofiarnością dla innych ludzi jest bohaterem. Przedrostek 'super' podkreśla niezwykłość zjawiska z racji tego, że w dzisiejszych czasach jest to naprawdę rzadkie gdy ktoś bezinteresownie pomaga innej osobie, gdy poświęca temu swoje życie (a nie tylko jednorazowo).
OdpowiedzUsuńNie chodzi też o to by podziwiać lub okazywać szacunek superbohaterom. Należy ich naśladować! Sam piszesz, że to wcale nie jest nadludzki wysiłek :P
Zdecyduj się co chcesz przekazać parafrazę parafrazy swoich słów albo coś bardziej odmiennego.
OdpowiedzUsuńRed-Letter Christian - zajmują się czymś zdecydowanie bardziej sensownym niż zindoktrynowany facet, twierdzący, że się strasznie poświęca (toć kobiety nie są księżmi - WIELKA TAJEMNICA?). Dodatkowo Red-Letter Christian nie wyżywają się na gejach, feministkach i łobrzydliwych ateistach.
Powtórzę, a co Ty Nomilk robisz dla innych? Bo w działaniach przeciwko innym ludziom masz swoje zasługi (mam na myśli deprecjonowanie dokonań innych ludzi)...
OdpowiedzUsuń