24 maja 2010

Wszystkich nas pogrzebią...


Na pogrzebach bywa różnie. Podobnie ze zmarłymi. Niektórych spalają na popiół. U nas na Centralnym (Cmentarz w Szczecinie) zrobili nawet poletko pamięci. Niektóre rodziny z tego korzystają. Panowie grabarze biorą urnę i wysypują prochy do ziemi. Albo je rozrzucają i prochy po zmarłym osadzają się na poletku. Drażni mnie taka ceremonia. Ale co zrobić…

W kaplicy cmentarnej też za każdym razem zupełnie inaczej. Są pogrzeby duże, z pompą. Płacz bliskich miesza się z melodią wygrywaną na skrzypcach. Inny wariant to trąbki. Czasami pachnie kwiatami z wieńców. Innym razem alkoholem. Bywa, że niektórzy z orszaku widzą księdza tylko na pogrzebach. Reagują różnie. Nasze polskie pogrzeby…

Przyznam się, że zawsze je bardzo przeżywam. Może zabrzmi dziwnie: ale lubię pogrzeby. Wtedy wszystko raptownie cichnie. Trumna z ciałem zmarłego mimowolnie wzbudza jakieś wrażenie. Czasami przerażenie… Patrzymy się na nią i dochodzi do nas, gdzieś tam w podświadomości, że kiedyś my też przez to przejdziemy. Przyjdą na nasz pogrzeb, niektórzy będą płakać, inni zastygną w milczeniu.

Kiedy przemawiam na pogrzebach, mówię o nadziei. Odrywam na chwilę wzrok zgromadzonych od martwego ciała i proponuję spojrzeć w niebo. Przecież ci wszyscy – „świętej pamięci” żyją nadal. Inne to życie, inna jakość… Ale żyją…

Ostatnio wracam z pogrzebu, wiezie mnie któryś z członków rodziny zmarłego i mówi nagle: „Ksiądz do tych pogrzebów to już się przyzwyczaił, co?”... Odpowiadam: „Raczej nie, proszę pana”… Nie, nie przyzwyczaiłem się, choć jako ksiądz rzeczywiście jestem blisko śmierci i jej wszystkich konsekwencji. Tyle razy towarzyszyłem umierającym. Wiele razy „chowałem”. Także moich bliskich. Ale się nie przyzwyczaiłem, nie oswoiłem. I zawsze chce mi się płakać. Nie z tytułu taniego sentymentalizmu. Porusza mnie najczęściej nie śmierć tego konkretnego człowieka (bo przecież połowy zmarłych nie znam i nigdy nie spotkałem), ale ten cały rytuał, który wydobywa nagle na zewnątrz wrażliwość nie jednego człowieka, także tę religijną, duchową. Pogrzeb staje się dla księdza niesamowitą okazją, by być blisko ludzi, by wprowadzić ich w tajemnicę wieczności, pokazać „inny świat”, który jest na wyciągnięcie ręki…

Można pogrzeb „odbębnić”. Kilka miesięcy temu uczestniczyłem w pogrzebie naszej parafianki. Przyjechał ich znajomy ksiądz. Pojechałem na cmentarz. Stoję obok tego księdza, ceremonia się rozpoczyna, modlę się, słucham i nogi zaczynają mi się uginać. Odbębnił. Żadnego słowa od siebie, żadnej emocji, wszystko przeczytane na jednym tchu. Nie osądzam. Piszę jak było. Ale zrobiło mi się na duszy smutno. W roku Pańskim 2010, Roku Kapłańskim…

Na pogrzebach bywa różnie. Tak jak w życiu. Przemysł pogrzebowy kwitnie, ludzie umierają. My też umrzemy. Będą o nas mówić „świętej pamięci”. Może zgrają na skrzypcach, albo trąbce. A ja mam tylko jedną nadzieję. Że na moim pogrzebie wszyscy przyjmą Komunię Świętą, w mojej intencji. Nie chcę wieńców, kwiatów, trąbek… I ciała mi nie palić. Ze wszystkim do ziemi. Będę szedł wtedy spokojny, w ramiona naszego Pana… Który też przeszedł przez śmierć i swój pogrzeb…

5 komentarzy:

  1. Anonimowy25 maja, 2010

    To bardzo piękne że Ksiądz chce być podobny do Jezusa w każdym detalu, a zwłaszcza w śmierci by z martwych powstać do Życia. Nie ma życia bez śmierci i na odwrót. A swoją drogą podziwiam że Ksiądz z takim spokojem pisze o swojej śmierci. Widać w tym tęsknotę ale i ogromną ufność i pokorę.

    Pozdrawiam z modlitwą.

    Karolina

    OdpowiedzUsuń
  2. "...naszego Pana… Który też przeszedł przez śmierć i swój pogrzeb… "

    1. Opisałeś jeden z "cudów". A czy te same "cuda" z wiary katolickiej są tak samo prawdziwe jak "cuda" z innych religii?

    2. "Nie osądzam. Piszę jak było. Ale zrobiło mi się na duszy smutno." No, chyba osądziłeś, skąd niby miał się wziąć smutek? Dlaczego nic nie powiedziałeś swemu znajomemu?

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja niegdy nie lubiłem pogrzebów... przygnębiały mnie, a raczej uświadamiały mi moją kruchość i fakt, że jestem daleko od Boga... dzisiaj, gdy wiem czego chcę od życia i do kogo ono należy pogrzeby traktuję zupełnie inaczej... mam świadomość i nadzieję... TsJ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. "i do kogo ono należy" - ciało nie należy do ciebie? Nie wiedziałeś, że to twoje ciało???

    OdpowiedzUsuń
  5. Szczęść Boże! Drogi księże,dałeś mi nadzieję,że nie wszyscy kapłani odprawiają pogrzeb rutynowo,widziałam kapłanów wzruszonych,ale nie byłam pewna z jakiego powodu,teraz wiem,że pogrzeb może poruszyć kapłana.
    Pamiętam jak byłam dzieckiem na wsi chodziło się do domu zmarłego i modliło,nie zawsze to lubiałam i może trochę ze strachu bardzo się modliłam,ale było coś jeszcze,często zmarły śnil mi się potem i chciał mnie uścisnąć,choć się bałam nie mogłam odejść,ale potem odczuwałam ogromną radość,czy to była wdzięczność za modlitwę,zapewne.
    Potem jako dorosła osoba tak nie odczuwałam,aż do momentu pogrzebu naszego proboszcza,byłam katechetką i cały tydzień z dziećmi prowadziliśmy różaniec za śp.kapłana i wtedy po pogrzebie przyśnił mi się i uścisnął,nie zapomnę nigdy tej radosci jaką odczulam po przebudzeniu.
    Zrozumiałam jak wiele możemy zrobić naszym bliznim,gdy odchodzą,to nie tylko obrzęd,to przejście do innego świata,tak pięknego,że ani oko nie widziało,ani ucho nie słyszało...tak mówi Jezus.Nie można o tym zapomnieć.Pozdrawiam serdecznie księdza i dziękuję za ten temat,może smutny,a może to początek radości.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)