21 sierpnia 2010

Muszę mieć więcej cierpliwości...

Tyle „porażek”… Boli już nie tylko sumienie.
Wszystko boli… Błogosławiony ból… Błogosławiona noc…
I twój subtelny głos, który przynosi ukojenie…


Przyszedłeś do mnie dzisiaj w słowach, odnalezionych (nie)przypadkiem… W „necie”…

Oto one:

Porażka nie oznacza, że przegrałem,
tylko że jeszcze nie odniosłem sukcesu.

Porażka nie oznacza, że nic nie zyskałem,
tylko że się czegoś nauczyłem.

Porażka nie oznacza, że jestem głupcem,
tylko że mam dość wiary, aby próbować.

Porażka nie oznacza, że mam się wstydzić,
tylko że ośmieliłem się próbować.

Porażka nie oznacza, że mam rezygnować,
tylko że muszę postępować w inny sposób.

Porażka nie oznacza, że jestem gorszy,
tylko że nie jestem doskonały.

Porażka nie oznacza, że straciłem czas,
tylko że mogę zacząć od nowa.

Porażka nie oznacza, że powinienem się poddać,
tylko że muszę bardziej się starać.

Porażka nie oznacza, że nigdy mi się nie uda,
tylko że muszę mieć więcej cierpliwości.

Porażka nie oznacza, że Ty mnie opuściłeś,
tylko że masz lepszy pomysł.

Amen.

22 komentarze:

  1. Dobrze jest zwyciężyć, ale godnie jest też przegrać...

    pzdr

    OdpowiedzUsuń
  2. Porażki też przybliżają nas do prawdy o nas samych. Może nawet bardziej niż zwycięstwa. Wszyscy jesteśmy słabi. Nikt nie lubi przegrywać. Nie trzeba jednak brać siebie tak poważnie (jak uczył bł. Jan XXIII).

    Szczęsć Boże!

    OdpowiedzUsuń
  3. Mawia się również , że nie myli się tylko ten, kto nic nie robi :)
    Bardzo prawdziwe te słowa, które Ksiądz napisał.

    Niech Cię Pan błogosławi i strzeże.


    Pozdrawiam, Karolina

    OdpowiedzUsuń
  4. Porażka nie oznacza, że wycinasz komentarze,
    tylko że masz nożyczki;-).

    OdpowiedzUsuń
  5. NOMILK... porażką nie jest, że urodziłeś się debilkiem, zawsze masz szansę na zdrowie...
    +pozdrawiam trolka

    OdpowiedzUsuń
  6. Księże,
    to bardzo wartościowy blog. Dziękuję. Oby Duch wspierał w pisaniu, a święci patroni wstawiali się u Pana.
    Dobrze, że kapłani są w internecie obecni. Oby tak dalej!

    Ja swoje blogowanie dopiero zaczynam, jednak w wolnej chwili zapraszam na
    http://plagwitzer.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  7. Wierni czytelnicy bloga proszą mnie od wielu tygodni, żeby z tobą Nomilku coś zrobić i są zmęczeni twoją bezczelnością... Weź sobie to do serca. Można mieć odmienne zdanie zawsze, ale jeśli swoją "odmiennością" zaczyna się innych terroryzować, to społeczność ma prawo tedy zareagować. Zatem ostatnie ostrzeżenie nomilk, bo widzę, że modlitwa nie skutkuje :)

    OdpowiedzUsuń
  8. No chyba, że jak to poradziła jedna z czytelniczek tegoż bloga, trzeba zac ząć modlić się o leczenie (czyt. "uzdrowienie") +pozdrawiam...

    OdpowiedzUsuń
  9. czytam często, rzadko pisze komentarze (o ile w ogóle [;), ale dzisiaj to nomilk się wykazał(a) poczuciem humoru, a nie złośliwością. doceńmy

    OdpowiedzUsuń
  10. No dobra... :))) trza być cierpliwym (w końcu) i doceniać nawet poczucie humoru Nomilka...
    Biję się w pierś (a jest w co :))))

    OdpowiedzUsuń
  11. Odnośnie nomilka:
    czytanie tego bloga uzmysłowiło mi, że nomilk przez swoje częste komentarze stał mi się bliski. Wiem, że mamy zupełnie inny punkt widzenia w kwestii wiary, ale cóż, tak jest i tyle. Jego obecność jest mi jakoś potrzebna, bo jest moim bratem, a gdy o nim myślę wciąż w uszach dźwięczy mi przykazanie "Kochaj bliźniego swego jak siebie samego". Kochaj, po prostu...

    OdpowiedzUsuń
  12. Kocham... ale nie ma miłości bez odpowiedzialności. Jezus, który kochał jak nikt inny, potrafił wypowiedzieć (jak we wczorajszej ewangelii) "Biada wam"... Miłość kosztuje. to nie tani sentyment. Głosy wielu czytelników mojego bloga, zmęczonych Nomilkiem, nie moga być zignorowane...
    Ja też go "kocham"... "Bóg kogo, miłuje, tego karci"... Ot tyle... Z miłości rzecz jasna. Odpowiedzialnej miłości...

    OdpowiedzUsuń
  13. "Ks. Rafał pisze...
    Zatem ostatnie ostrzeżenie nomilk, bo widzę, że modlitwa nie skutkuje :)"

    Modlitwa? Cierpliwość? Ostrzeżenie? W wielu postach nazywasz mnie "debilkiem" "osłem" itp., i jeszcze ostrzegasz?
    Leczenie ma sprawić, że będę zachowywał się tak jak ty? Nie jesteś obłudny?

    "Ja też go "kocham"... "Bóg kogo, miłuje, tego karci"."
    Więc nie jest to miłość bezwarunkowa. Kochasz tylko tych, którzy wierzą w TEGO boga, i tylko tych szanujesz. Jaki to ma sens?

    OdpowiedzUsuń
  14. "Wierni czytelnicy bloga proszą mnie od wielu tygodni, żeby z tobą Nomilku coś zrobić i są zmęczeni twoją bezczelnością"
    Proponuję tobie umieszczenie u góry stosownej informacji, która zamknie usta wszystkim tym, którzy mają odmienne zdanie niż ty:

    Treści niezgodne z prawdą i nauką Kościoła Katolickiego nie będą publikowane (w interpretacji R. Sorkowicza).

    OdpowiedzUsuń
  15. ach Nomilku, ciągle trwasz w tym swoim uporze (tzn. upórze dla uporu)... Nomilku bądź łaskaw i z miłości do mnie pisz o naszym Bogu przez wielkie B, tak wypada, skoro się już wchodzi na tereny chrześcijan :))) Pozdro i z serca błogosławię...
    Ps. A miłość jest bezwarunkowa, jak zawsze :)

    OdpowiedzUsuń
  16. A treści zgodne (jeśli chodzi o autora) i niezgodne (to już twoja działka Nomilku) z nauką Kościoła będą nadal się ukazywać (tak myślę) no bo cóż... Pan jest Wielki...

    OdpowiedzUsuń
  17. "ach Nomilku, ciągle trwasz w tym swoim uporze (tzn. upórze dla uporu)"

    Skąd wniosek, że "upórzam" się dla "upórzenia"? Jakieś dowody na to?

    "Nomilku bądź łaskaw i z miłości do mnie pisz o naszym Bogu"

    Nie odczuwam miłości ani do ciebie, ani do bóstwa, w które wierzysz. Nie obowiązują mnie też reguły ortograficzne w przypadku pisania o jednym z wielu bogów.
    Proponuję umieścić następujący (wyeksponowany) napis: "Komentujący nie odczuwający miłości do mego Boga zobowiązani są do okazywania szacunku wbrew swym odczuciom" (R. Sorkowicz).

    Jaki jest związek między "Pan jest Wielki", a treściami, które będą ukazywać się na tym blogu? Gdzie jest związek przyczynowy?

    OdpowiedzUsuń
  18. Cokolwiek ci odpowiem i tak Nomilku kochany to zanegujesz, więc po co sie głupio pytasz?... pozdro serdeczne :)

    OdpowiedzUsuń
  19. Najpierw "debilku", "osiołku", "ignorancie"; potem przepowiadasz przyszłość, znowu żem "głupi", znowu pisanie jak do kolegi.

    Egh...

    OdpowiedzUsuń
  20. Biedny... Pan Nomilk znowu zawiedziony... Ech :)

    OdpowiedzUsuń
  21. Na razie widzę, że Nomilk jest Księdza porażką i wodzi Księdza za nos. Proszę zamiast słowa porażka w w/w tekście wstawić sobie Nomilk i od razu uzyska Ksiądz właściwe proporcje. Powodzenia!
    'córka marnotrawna'

    OdpowiedzUsuń
  22. zgadzam się... no cóż... Szukam wciąż klucza, kiedyś się uda :)))

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)