6 września 2010

Dziękuję Ci Panie...


Nad Stargardem piękne, błękitne niebo. I dużo słońca. Aż chce się żyć. A ja?... Trwam w dziękczynieniu. Za trzydzieści dwa lata zwariowanego życia. Chce mi się tańczyć, śpiewać, skakać. Tak wiele mi Pan dał, przez te wszystkie lata. Tak wiele mi zabrał, bym zasmakował prawdziwej wolności. I ci wszyscy ludzie. Kochani, wierni, pobożni, szukający szczerze szczęścia, Chrystusa... Moi bliscy, kochana mama, tatuś wspierający z Nieba, siostry moje cudowne, siostrzenica Julka, szwagier Maciek, babcia, oj można by było wyliczać w nieskończoność… Bliscy i oddaleni… Przyjaciele…

Czasami zamieram w bezruchu. Bóg „pieści” mnie niesamowicie. Ma przecież dostęp do mojego serca, myśli przeróżnych, marzeń. Czasami aż się boję, bo tyle łask, tyle błogosławieństwa. Może mnie do czegoś przygotowuje… do próby „ponad siły”, do doświadczenia duchowego, które zwali mnie z nóg, pogrąży w słodkich ciemnościach. Ale ten strach to „pikuś” w porównaniu z „pokojem”, którym Pan zalał moje wnętrzności…

Mój Boże… Tak wiele chciałbym Ci powiedzieć, ale po co?... Znasz swojego grzesznika aż nazbyt dobrze. Przenikasz mnie światłem, prowadzisz ścieżkami prostymi, czynisz świadkiem rzeczy wielkich… Za dar życia, za łaskę wiary, za Kościół mój, zrodzony na drzewie krzyża, za kapłaństwo zakonne, za moje zgromadzenie braci i kapłanów chrystusowców, za wszystkich ludzi, których stawiasz na mojej szalonej drodze, za „wszystko” i za „nic” bądź uwielbiony, Panie…

Za wszystko, co mi zabrałeś, za grzechy mojej młodości i mojego „dzisiaj”, z których uwalniasz, za śmierć taty, za chorobę mamy, za wszystkie upokorzenia, chwile słabości, za Hiobowe próby, za lęk Eliasza, za gówniarskie ucieczki z pola duchowej walki, za potrójne zaparcia się i gorzki smak tysięcy klęsk, bądź uwielbiony mój Panie…

Za brak wiary, w chwilach mroku, za lenistwo, opieszałość, bezczelny egoizm, za grzechy wszystkie, te małe i duże… Przepraszam…

Chłostaj mnie dalej swoją miłością. Prowadź przez światło i ciemności. Obdarzaj i zabieraj. Kładę dzisiaj przed Tobą moją wiarę, moją nadzieję, moja miłość… Wierność Kościołowi Świętemu, radość Pięćdziesiątnicy, dramat krzyża, błogosławioną samotność…
I jak przed laty, tak i dzisiaj, z lękiem, ale i nadzieją, wypowiadam słowa, które mnie przerażają, ale które żyją swoim życiem, głęboko we mnie… „Oto ja, poślij mnie”…
W ręce Twoje powierzam ducha mojego…

Nie za to co mi dałeś, ale za to wszystko, co mi zabrałeś, dzisiaj, dziękuję Ci Panie…

+Amen…

10 komentarzy:

  1. Cieszyć się w Panu to największa radość :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przy okazji dziękczynienia Księdza przypomniał mi się piękny wiersz Norwida, pt. 'Modlitwa':

    Przez wszystko do mnie przemawiałeś - Panie,
    Przez ciemność burzy, grom i przez świtanie;
    Przez przyjacielską dłoń w zapasach z światem,
    Pochwałą wreszcie - ach! - nie Twoim kwiatem...

    I przez tę rozkosz, którą urąganie
    Siódmego nieba tchnąć się zdaje - latem -
    I przez najsłodszy z darów Twych na ziemi,
    Przez czułe oko, gdy je łza ociemi;
    Przez całą dobroć Twą, w tym jednym oku,
    Jak całe niebo odjaśnione w stoku!...

    Przez całą Ludzkość z jej starymi gmachy,
    Łukami, które o kolumnach trwają,
    A zapomniane w proch włamując dachy,
    Bujnymi z nowa liśćmi zakwitają.
    Przez wszystko!...

    Panie! - ja nie miałem głosu
    Do odpowiedzi godnej - i - milczałem:
    Błogosławionym zazdrościłem stosu
    I do Boleści jak do matki drzałem -
    I jak z bliźnięciem zrosły w pół z Zapałem,
    Na cztery strony świata mając ramię,
    Gdy doskonałość Twą obejmowałem,
    To, jedno słowo, wyjąknąwszy: "kłamię",
    Do niemowlęctwa wracam...

    Jestem znamię!...
    Sam głosu nie mam, Panie - dałeś słowo,
    Lecz wypowiedziéć któż ustami zdoła?
    Przez Ciebie prochów stałem się Jehową,
    Twojego w piersiach mam i czczę anioła -
    To rozwiąż jeszcze głos - bo anioł woła.

    :) Pozdrawiam.
    Lucyna :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Czasami dopiero to właśnie - perspektywa czasu - pozwala spojrzeć i dostrzec nie tylko Boży palec, ale i szczęście, jakie On nam daje, prowadząc nas przez życie nie zawsze tymi drogami, które nam w danym momencie wydają się najlepsze.

    Wszystkiego dobrego :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ksiądz Jan ujął chyba najtrafniej to co chciałabym dzisiaj Księdzu napisać więc pozwolę sobie zacytować Żebym nie zasłaniał sobą Ciebie
    nie zawracał Ci głowy kiedy układasz pasjanse gwiazd
    nie tłumaczył stale cierpienia - niech zostanie jak skała ciszy
    nie spacerował po Biblii jak paw z zieloną szyją
    nie liczył grzechów lżejszych od śniegu
    nie kochał długo i niepewnie
    nie załamywał rąk nad okiem Opatrzności-
    żeby serce moje nie toczyło się jak krzywe koło
    żeby mi nie uderzyła do głowy świecąca woda sodowa
    żebym nie palił grzesznika dla jego dobra
    żebym nie tupał na tych co stanęli w połowie drogi
    pomiędzy niewiarą a ciepłem
    nie szczekał przez sen
    a zawsze wiedział że nawet największego świętego
    niesie jak lichą słomkę mrówka wiary

    OdpowiedzUsuń
  5. za wszystko, co mnie ominęło
    za to czego nie dostałam
    za to przed czym mnie ochroniłeś
    i za to czego nie widziałam
    ...dziękuję

    :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Życzę, aby Pan prowadził przez wszystkie dni życia i otaczał swoją opięką oraz dodawał sił, aby Ksiądz zawsze swoim świadectwem kapłaństwa ukazywał innym ludziom Chrystusa...

    OdpowiedzUsuń
  7. Przypominam TYlko, gdybyś zapomniał że pamietam o Tobie na kolanach. NIe TYlko dzisiaj, ale dzisiaj szczególnie. brt Pwł ;o)

    OdpowiedzUsuń
  8. Śliczne podziękowania za 32 lata życia.Kocham Cię Bracie bardzo i jestem z Ciebie dumna:)

    OdpowiedzUsuń
  9. Trzymaj się Jezusa... tylko tego życzę, bo cóż więcej Ci potrzeba;-)

    OdpowiedzUsuń
  10. To prawda, że często to, co z woli Pana zostało utracone, bywa wielkim darem. Wielu łask Bożych życzę! :))

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)