17 września 2010

Nie mamy złej młodzieży...

____________________________________________________________________
Nie mamy złej młodzieży. Mamy młodzież mądrą, ambitną, wrażliwą. Ci zaś młodzi, którzy na pierwszy rzut oka z „mądrością” i „wrażliwością” nie mają nic wspólnego, też nie są źli. Reprezentują bowiem młodzież porządnie poranioną. Braki zainteresowania ze strony rodziców, samotność w sieci, zabawki dostępne na rynku (czyt. alkohol, dopalacze, narkotyki), wszech dostępna pornografia, to wszystko swoje robi. Rani, zniekształca, wynaturza. Sprawia, że synów marnotrawnych, przy świńskim korycie, jest szokująco wielu…
Kiedyś pewien mądry proboszcz powiedział swojemu wikaremu (który miał problemy z młodzieżą gimnazjalną): „musisz ich pokochać”. Brzmi trywialnie, może nawet banalnie. Ale innej drogi nie ma. Jak się młodych nie pokocha, to już nic ich nie uzdrowi.

Ksiądz, który kocha młodzież, ma głębokie pragnienie, by być z młodymi, ma dla nich czas. Nie jest to łatwe. Wiem z doświadczenia. Chciałoby się pobyć chwilę samemu (męski egoizm), posiedzieć na necie, obejrzeć dobry film. Wszystko gra, tylko czy na tym ma polegać „powołanie” do szukania tych najbardziej zaginionych, poranionych, duchowo pogubionych?... Wystarczy wieczorem wyjść na ulicę. Nocą diabeł atakuje ze zdwojoną siłą. I kiedy młodzi giną, naiwnie rzucają się w „nirwany” różnorakiej maści, zakrapiane alkoholem, wspomagane dopalaczami, narkotykami, uwikłane w erotyczne przeżycia, pasterze trzaskają filmiki, wyciągnięci na tapczanie, albo fotelach.

A przecież „będziemy sądzeni z miłości” (św. Jan od Krzyża). Dojrzewa we mnie coraz intensywniej pewna inicjatywa, realizowana od lat przez Wspólnotę Przymierza Miłosierdzia, założoną przez włoskich misjonarzy oo. Enrique Porcu i Antonello Cadeddu z Brazylii. W dzień i w noc, tak jak oni, wychodzić na ulice, szukać młodych, rozmawiać z nimi, modlić się wspólnie, nakładać na nich dłonie i prosić Wszechmocnego o uzdrowienie, o Bożego Ducha dla nich… Na razie to omadlam. I was pokornie o modlitwę proszę. Czuję, gdzieś głęboko, że taka wspólnota młodych, oparta na modlitwie, Adoracji Najświętszego Sakramentu, w naszym mieście (Stargardzie Szczecińskim) byłaby prawdziwym „błogosławieństwem”…

Na dzień dzisiejszy ewangelizuję w „Budowlance”. Żebyście zobaczyli te „ogry” moje kochane. W większości dorastający faceci, z rozbitych często rodzin, momentami wulgarni i gruboskórni… Ale ile czai się w nich wrażliwości… Ile dobra, zamaskowanego, ukrytego gdzieś głęboko w nich, ile pozytywnej energii, młodzieńczego ognia, pasji życia… Uwielbiam ich!!! Choć łatwo nie jest. I orać trzeba będzie mocno, z miłością…

Nie mieć czasu dla młodych, to grzech paskudny, nasza kapłańska porażka. Patrzę się na naszych lektorów (a jest ich ok. czterdziestu), na zespół muzyczny, grający na Eucharystiach dla młodzieży, super, że są. Robią kawał dobrej roboty. Wierzą, jak potrafią, oddani są parafii, Kościołowi. Radość wielka, ale co z resztą?... Czy mogę spać spokojnie, mając świadomość, wypełnioną cichym jękiem rozpaczy chłopców i dziewczyn, którzy nie mają sił na porzucenie „marnotrawstawa” łaski, którym brakuje odwagi i siły, by oderwać się od koryta, podstawionego przez diabła i jego ekipę, niszczącą piękno i subtelność młodości?...

Nie mamy złej młodzieży… Mamy młodzież poranioną… Za którą warto się modlić i o którą trzeba powalczyć… Proszę Cię Panie, daj mi siłę, odwagę, bezkompromisowość… W walce o każdego młodego człowieka, który odszedł w „dalekie strony”… Jestem za młody, by cierpliwie czekać, jak miłosierny Ojciec. Zaprowadź mnie do nich… I daj swojego ducha, tak jak obiecałeś… Sam nie dam rady…

17 komentarzy:

  1. No, widzę Ksiądz, że nawet czasem coś sensownego potrafisz napisać.
    Może jeszcze będą z Ciebie ludzie... ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmm, ja czytam tą notke poraz kolejny i trudno mi uwierzyć w Księdza takie a nie inne podejście.
    Rzadkość. Chciałabym wierzyć, że to nie tylko suche internetowe słowa. Jeśli prawdziwe to taki kapłan, katecheta, człowiek... - to skarb.

    Przepraszam za niewiare w ludzi..
    Pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajnie, że masz takie plany i idee. Faktycznie, poraniona młodzież na ulicach to prawdziwe wyzwanie dla prawdziwych mężczyzn kapłanów.
    Piszesz o Przymierzu Miłosierdzia. Słyszałem o tej inicjatywie, widziałem parę filmików z ewangelizacji amerykańskiej. Jednak trudno mi sobie wyobrazić jak zacząć taką akcję w Polsce. Miszkam w Warszawie - mieście bardzo anonimowym, wielkim. "Trudna" młodzież z jednej strony jest pochowana w podziemiach klubów, a z drugiej - pełno jej na ulicach. Przykre. I tragiczne, kiedy sobie myślę, że w cześniej czy później będę MUSIAŁ do nich podejść. Ale nie za bardzo wiem jak. Sutanna w tym nie do końca pomaga...
    Na razie pozostaje modlitwa. Od kilkudziesięciu miesięcy mówiąc Koronkę polecam szczególnie tych, którzy podejmują próby samobójcze, będąc na tyle słabym, zaniedbanym i zmęczonym życiem. W Polsce coraz większy problem...
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Najłatwiej podsumować ocenić - źli, zdemoralizowani, groźni, niepotrzebni, zbędni. Do poprawczaka, a najlepiej za kratki - bo i tak się nie poprawią.

    A kto ich takimi uczynił? Kto znieczulił ich serca? Od kogo nauczyli się kraść, pić, walczyć ze sobą, grozić innym? Stali się tacy przez dorosłych - za mało uwagi, miłości, poświęcenia, cierpliwości... i wielu innych.

    Dobrze, że są ludzie, którzy się nie poddają w walce o takich, na pierwszy rzut oka (tylko!) straconych.

    OdpowiedzUsuń
  5. „musisz ich pokochać” to nie banalne, coś w tym jest. Gdy jestem na kolonii z "trudną" młodzieżą to właśnie taki podejście od serca i z troską o nich jest drogą do naszego porozumienia. Choć to jest czasami naprawdę bardzo trudne i chcę się poddać ale w sercu jak echo słychać: "Ty też ich opuścisz?" No właśnie...

    OdpowiedzUsuń
  6. "Ksiądz, który kocha młodzież, ma głębokie pragnienie, by być z młodymi, ma dla nich czas. Nie jest to łatwe". - znam takiego księdza, mamy go a on ma nas - jest opiekunem naszego KSM.
    Jest dla nas jak ojciec, duchowy ojciec ;)

    Piękna inicjatywa, może pomóc wielu. Ale potrzeba do tego wielkiej odwagi i miłości ;)
    Życzę tego!

    OdpowiedzUsuń
  7. a co z "synami marnotrawnymi", którym brak choć światełka, iskierki w oku, by chcieć....
    Kocham, jak ksiądz, te tzw. ogry i płaczę, kiedy zwiewają z religii, bo "nie jest fajnie". I tej miłości nie tracę, ale nawet za nimi płaczę, bo nie wiem, co mam zrobić, żeby choć chcieli posłuchać... żeby choć chcieli chcieć. Syn marnotrawny, wiedział, że został DZIADEM, i kiedy szedł do syna, to wtedy pragnął, chciał, a co wtedy, jak ja nie widzę, że ktoś chcę... może jestem ślepy, tego też nie wykluczam....
    ja pozostanę chyba w tej swojej roli, umacniać to, co pozostało... a księdza rolą jest może szukać tego, co zaginęło....

    OdpowiedzUsuń
  8. W moim mieście powstaje inicjatywa by w weekend Kościół był otwarty nawet w nocy. Potrzeba tylko chętnej młodzieży i księdza który by się tego podjął. Na razie trwają dyskusje, poszukiwania, sama nie wiem jak to ma wyglądać ale ufamy :)
    Z swojego doświadczenia wiem, że to może pomóc wielu osobom. Sama uwikłana byłam w różnego rodzaju "nirwany" jak to Ksiądz ujął i na prawdę człowiek zmęczony tym wszystkim miał przebłyski by to zmienić... ale nie było gdzie pójść... kto wie, może gdyby chociaż jeden kościół był w nocy otwarty nie przeszłabym tego co przeszłam.
    A Tobie Księże życzę powodzenia, jeśli coś z tego będzie miało być - to będzie :) Tylko Bóg wie.

    OdpowiedzUsuń
  9. Jak wygląda młodzież wychowana przez Kościół, ta gorliwa katolicka "elita"?
    Tak:
    http://tnij.org/e8ur

    Chyba większość nawet Polaków nie chciałaby, by Polskę zdominowali tacy ludzie. Stąd coraz mniej wychowuje się katolików.

    OdpowiedzUsuń
  10. Dobrze, jeśli w każdej parafii są jakieś wspólnoty, niewielkie, takie, do których nie wszyscy walą drzwiami i oknami, ale są. Wspólnoty, w których można wspólnie się modlić, wielbić Boga, ale też pogadać, zwierzyć się czy pobyć razem z ludźmi, którzy choć troszkę są do ciebie podobni, choć przecież całkiem różni.

    Niestety, w wielu miejscach tego nie ma, a młodzi ludzie pozostają samotni w swoich problemach z życiem czy w wątpliwościach dotyczących wiary i, niestety, uważają te sprawy za na tyle nieważne, głupie, że nie umieją poprosić o pomoc kogoś w cztery oczy, po prostu.

    I tak sobie żyją, próbują odciąć się od tego, z czym nie mogą sobie poradzić, ale im nie wychodzi, tylko sami się wstydzą już nawet porozmawiać o tych swoich błahostkach...

    OdpowiedzUsuń
  11. ognisko, wycieczka rowerowa, pogaduchy, wspólne granie w piłkę czy codzienne pasje - foto, film, książka, dkf... - chyba można coś wymyślić. niech ksiądz zrobi wypad na grzyby, na ryby ( morskie np ), pieczonego ziemniaka, albo coś w tym stylu - byłem właśnie trudnym młodzieńcem, i szkoda, ale jakoś kulturowo, społecznie to się powtarza. dziewczyny zapewne inaczej, ale faceci potrzebują zadania. trzeba dać im pracę, zajęcie, cel. To może być organizacja rynku "drugiej ręki", to może być mecz w kosza, w pikora, to może być wizyta w parku linowym, co tam jeszcze ktoś wymyśli.

    OdpowiedzUsuń
  12. Do młodzieży trzeba umieć dotrzeć,a nie każdy to potrafi. Np. w gimnazjum w klasie mojej córki uczy młody ksiądz, franciszkanin. Podobno nudzi i nie potrafi zainteresować lekcją, uczniowie głośno rozmawiają, chłopaki potrafią nawet przeklinać albo wygłupiają się i mówią do księdza "tato" i wtedy klasa się śmieje. Ksiądz na to nie reaguje, więc sobie pozwalają na takie zachowanie. To jest porażka, taka osoba nie powinna uczyć w takim miejscu. Nie potrafi uciszyć i uspokoić, a co tu mówić o zainteresowaniu tematem i nauczaniu.

    OdpowiedzUsuń
  13. A może proszę Pani , tym bardziej jeżeli Pani wie o tej sytuacji powinna Pani jako matka porozmawiać z synem??
    Zawsze można również podpowiedzieć wychowawcy aby poruszył z klasą temat zachowania w czasie religii , są przecież lekcje wychowawcze...
    Trzeba z tymi dzieciakami rozmawiać a jeżeli jeden z nauczycieli sobie nie radzi to warto mu pomóc prawda?

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  14. Chciałam powiedzieć o rozmowie córką Pani Mamo - coś mi ten syn w głowie siedzi nie wiem czemu :)

    OdpowiedzUsuń
  15. w 2009 r. na drogach w Polsce zginęło 4,5 tys osób. Ale prób samobójczych było 5,9 tys! chyba sporo w niej młodzieży,a zapewne i ci, którzy kiedyś młodzieżą byli, i kto wie czy wtedy właśnie nie działo się "coś" złego, złe nawyki, złe klimaty itp, czyli nie jesteśmy szczęśliwym społeczeństwem. Kościół chyba ma tu wielkie zadanie - bo gdzie, jak trwoga ? chyba jednak poprzez inspirację, piekno wiary, kapłani bardziej "ciepli", "milsi" :) - "bliżsi" - "nasi", "ludzcy", mniej pomnikowi, blokowi, terminatorowi, ... sam nie wiem.

    OdpowiedzUsuń
  16. dlaczego takich księży jak Ksiądz brakuje w mojej parafi ?? Mam 22 lata zawsze należałam do wspólnoty, zaczynałam w Dzieciach Bożych, śpiewałam w zespołach muzycznych, brałam czynny udział w życiu Kośćioła... Teraz kiedy odeszli z mojej parafi księza którzy kochali młodych, wiedzieli jak z nami rozmawiać, kościół stał się zamknięty na wszystko...brak jakielkolwiek wyciągnietej dłoni w naszą strone... Nie dziwie sie że młodzi ludzi odchodzą do Kościoła...ja przez pewien czas byłam na takim rozdrożu...zaczełam chodzic do "SERCA" w Szczecinie...Kościól nastawiony sercem na młodych, Msza Św Akademicka, Droga Krzyżowa, adoracje Najświętszego Sakramentu, zespól muzyczna na Mszy św. Coś wspaniałego...

    OdpowiedzUsuń
  17. W nawiązaniu do mojego wcześniejszego komentarza-moja córka jest tylko obserwatorem tego' co się dzieje na lekcji religii. Jest to pierwsza klasa gimnazjum, wychowawczyni też jest nowa dla nich i jeszcze wszystkich nie zna. Dziewczyny są spokojne, to tylko dwóch czy trzech chłopaków zaczyna takie zachowanie. Ten, co przeklina, to jakiś drugoroczny i ma podobno już 17 lat (reszta w tej klasie ma normalnie 13). Inny chłopak sobie żartuje z księdza i mówi do niego "tato". (Na kapłanów zakonnych mówi się "ojciec".) Córka nie jest zadowolona z takiej lekcji i krytykuje zachowanie księdza, twierdzi, że jest hałas, bo wszyscy głośno mówią, ksiądz nie reaguje, pozwala na takie zachowanie, i w dodatku nie potrafi interesująco poprowadzić lekcji (a przeglądałam podręcznik i jest napisany myślę że w sposób dość interesujący dla młodzieży). Cóż, kiedy ksiądz nie ma i nie potrafi sobie zdobyć autorytetu. Wiem, że jest młody i dopiero zaczyna, może kiedyś się poprawi, ale na razie to młodzież na tym traci. W zakonach bywa częsta zmiana miejsca zamieszkania, w tym gimnazjum ok. dwóch lat temu uczyła pewna siostra zakonna, którą młodzież uwielbiała, była dla nich prawie jak koleżanka, ale jednak miała autorytet, i potrafiła prowadząc scholę i oazę przyciągnąć młodzież do kościoła. Było też paru takich księży. Niestety, w chwili obecnej nie jest z tym najlepiej. Dlatego bardzo dużo zależy od postawy księży, i w ogóle od katechetów.
    Bo można zachęcić i przyciągnąć do kościoła, ale można też zniechęcić i zanudzić. A wiadomo, jaka bywa nastoletnia młodzież. Potrzebuje jakiejś motywacji. Np. córka mi mówi, że msze są nudne, a do kościoła chodzą dewotki. I chociaż będę zaprzeczać, ona i tak ma swoje zdanie na ten temat. I wynika to m.in. z tego, że w szkole mało kolegów i koleżanek w jakiś sposób udziela się w kościele( ministranci, oaza, schola itp.) Z tego, co się orientuję to w klasie córki nie ma nikogo takiego.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)