14 września 2010

Istnieje inny świat...


Powoli otwierające się oczy. Zapach snu, zamulona świadomość, może cichy jęk, bo trzeba się podnieść z łóżka. Znak krzyża, modlitwa. Potem pierwsze krople wody, żywej jak zawsze. Poranna gorąca kawa. Otwarte okno i świeży podmuch wiatru. Czas zacząć dzień. Kolejny dzień, kolejna szansa, wielu przecież się tego poranka już nie obudziło. Powstają ranne zorze, wciągając nas w kolejną przygodę, święty czas, który Pan ofiarowuje nam po raz kolejny…

Szkoła… Praca… Rodzina… Ulice zapełniające się nagle setkami pędzących potomków Adama i Ewy. Plątanina porannych myśli, marzeń, stresów, pragnień. Wcześniej wyznaczone cele przenikają się wzajemnie, eksplodują gdzieś w naszej świadomości, zderzają się z przypadkowo napotkanymi światami, zamkniętymi w ciele, przenikającymi do szpiku kości.

Rozstawiają stragany, jadą tramwajem, zapalają silniki samochodów. Pośpiech, poranna gazeta wciśnięta pod pachę, otępiałe spojrzenie bezdomnego. Mijają kolejne godziny. Wypełnione ciszą i hałasem, tysiącem słów, potrzebnych bardziej lub mniej. Na skrzyżowaniu ulic dziewczyna, ukradkiem wycierająca łzę. Jakaś staruszka kupuje chleb, za pieniądze wyliczone co do grosza. Bezpańskie psy podlewają kolejne drzewka i miejskie trawniki.

Miasto ożyło. W kościołach poranne modły. Kilka osób płonie duchowo, ogień trawi ich wnętrzności. Przyszli do Pana. Rzucają w Jego ramiona swoje córki, synów, wnuki. Młody chłopak opiera się o drewnianą konstrukcję konfesjonału. Przy ołtarzu kapłan. W dłoniach trzyma „ciszę wszechświata”. Białą, chlebową ciszę. W powietrzu ruch, jak na ulicy. Setki anielskich skrzydeł, trzepoczących na niebiańskim wietrze, adorujących Króla Wieków, Nieśmiertelnego. Patrzą się z nutą zazdrości, na wybuchowe mieszanki ciała i duszy, wtulone w zimne ławki... Za chwilę wielu z nich przyjmie Ciało Chrystusa…

Miasto wchodzi w decydującą fazę. Na najwyższych obrotach pracują układy nerwowe, pokarmowe i wszystkie inne. Słychać codzienność, parszywą do bólu, utkaną z nici wzajemnych relacji. Plują na siebie, śmieją się, płaczą. Słuchają kolejnej reprymendy szefa, płaczą po cichu w toalecie. Kupują wieńce na kolejny pogrzeb, kroją brzuchy w szpitalach, giną w wypadkach. Całują się namiętnie w parkach, wychodzą z psem na spacer, kupują nowy samochód. Kradną, sprzedają świeże ryby, zamawiają kolejną czarną, z ciepłą szarlotką. Zdradzają żony, porzucają dzieci, odbierają nagrody, cieszą się z awansu. Umierają w samotności, zaręczają się, plotkują w biurach i kawiarenkach, wymiotują do sedesów. Wiszą na telefonach, szaleją na klawiaturze komputerów, rozkładają towar, sprzedają bilety do muzeów. Wyzywają się, komplementują, wieszają się na gałęziach, powracają po udanej operacji ze szpitala…

Wierzą… W horoskopy, w ślepy los, w potęgę rozumu, w dzieła przypadków… Wierzą w Boga, czytają Biblię, Torę, Koran. Przyjmują Komunię Świętą, szeptają słowa Koranu , śpiewają Kadisz… Wysadzają się w powietrze, gorszą maluczkich, szukają winowajców…

Oddychają, biegną, kupują, szukają, ranią się, płaczą, cieszą, modlą się, zdradzają, toną w szczęściu, dziękują, proszą, żebrają, ofiarują, poświęcają się…

A Jezus?... Leży plackiem w Ogrójcu, poci się krwią, płacze… Widzi ich i prosi Ojca… Przecież za nich wszystkich będzie umierał na krzyżu. Za nich wszystkich będzie zdradzony, pojmany, opluty, wysiekany biczami, posiniaczony… Za nich wszystkich…

Będzie walczył o każdego z nich. Będzie wisiał na gwoździach, by dać im prawdziwą wolność. Będzie zraniony włócznią, by mieli siłę zło dobrem zwyciężać. Będzie krzyczał w samotności, by potrafili się kochać, być blisko siebie… Będzie zamykał oczy, umierając, by oni mogli codziennie otwierać swoje oczy i żyć pełną piersią. Nie zapominając o świecie duchowym, który w nich jest, o Niebie na wyciągnięcie ręki…

Jeszcze jeden dzień… Jeszcze jedna szansa… Jeszcze jedna droga, którą warto pokonać… Droga w głąb, droga wdzierająca się w duchowy świat, droga, o której nie możesz zapomnieć, nawet na chwilę… I ten głos, który nie przestaje powtarzać: „Oto czynię wszystko nowe”…

17 komentarzy:

  1. Jezus pocił się krwią?

    Czy gdyby Jezus nie umarł to ludzie nie mogliby od tamtych czasów codziennie otwierać oczu? Jezus nie tylko zbawił, ale i uratował ludzkość od jakiegoś kataklizmu?

    Kościół robiąc z Jezusa Boga uczynił absurd z kwestii zbawienia. Wychodzi na to, że Bóg zesłał samego siebie na ziemię, po to by złożyć się sobie w ofierze i tym aktem odkupić od siebie ludzi tzn. od potępienia, które sam im przewidział - za winy które są wynikiem nadanej człowiekowi przez niego natury.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jezus umarł także za ciebie. W ramach rzecz jasna "absurdu zbawienia" :)

    +pozdrawiam naszego ukochanego ateistę...

    OdpowiedzUsuń
  3. Modlę się o Twoje otwarcie się na łaskę wiary. Bracie... Tak wiele tracisz...

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję za ten tekst! Dziękuję!!

    OdpowiedzUsuń
  5. Tu Mateo. Uwielbiam te pozytywne kopniaki!Coraz lepiej,coraz wiecej rozumiem.Ale miłosci Boga i tego co czasami robi nie pojmuje.

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo dobry post! Dziękuję za ten tekst...

    OdpowiedzUsuń
  7. Świetnie napisane. Treściowo i nawet - taaaaa, moje zboczenie polonisty - czysto formalnie. Forma wyraża i uzupełnia treść. Bomba :)

    OdpowiedzUsuń
  8. @Ks. Rafał

    To pewnie dlatego wedle katolicyzmu czeka mnie wieczne potępienie (ateizm = grzech śmiertelny)?

    OdpowiedzUsuń
  9. Aż tak Cię Bracie kochany Pan Bóg nie uszczęśliwi :) Najpierw będzie krzyż ...
    +pozdrawiam...

    OdpowiedzUsuń
  10. wow! to takie bicie serca, w tym tekście słyszę dudnienie, i nutę melancholii, poetycko. Kopiuję, wklejam i czekam na fotki do tego, pliz, bo to motyw filmowy taki :) cześć! dam znać. pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  11. Piękny tekst... prawdziwy... dziękuję za te słowa.

    "Obudźmy miłość by więcej światła było wokół nas..."

    OdpowiedzUsuń
  12. I dalej tu zaglądam? O co chodzi? Przecież ja nie... Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  13. No właśnie...ja się z Księdzem też często nie zgadzam, a mimo to dalej mnie tu ciągnie. Istne szaleństwo ! :)
    ale ten wpis...no łał.

    OdpowiedzUsuń
  14. Drogi Padre!
    Widzę,że jak zawsze nic nie umknie Twojej uwadze.Pięknie ubrana w słowa nasza szara rzeczywistość(codzienność),pogoń nie wiadomo za czym.A wystarczy na chwilę zwolnić,zwrócić się do Pana o radę na życie,a na pewno wskaże nam właściwa drogę.Wielkie dzięki Najwyższemu za Ciebie i ludzi podobnych Tobie.Pozdrawiam Robert KD.

    OdpowiedzUsuń
  15. Robert... Tęsknię za Wami, jak "cholera".... :) pozdrawiam i ściskam.
    +modlitwą obejmuję całą Wasza rodzinkę...

    OdpowiedzUsuń
  16. Styl pisania Księdza jest po prostu mistrzostwem świata i okolic. Jak zwykle słowa, które dają 'popalić', ale oczywiście pozytywnie. To dobrze, że Ksiądz pisze bloga. Wg mnie Ksiądz powinien jeszcze napisać książkę :) ... z takim talentem :) Pozdrawiam mocno.

    OdpowiedzUsuń
  17. piękne pisanie.
    Zapiera dech.
    sorkowiczu kochany.
    Dzięki ci bracie.
    I Tobie Boże, żeś sorkowiczowi talenty dał.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)