6 września 2011

Staraj się Go dotknąć...

O czym myśli facet, któremu "stuknęły" 33 lata, facet, który w dodatku jest księdzem zakonnym, z woli Opatrzności (Bożej rzecz jasna...)?....  Nie myśli o niczym. Jak każdy normalny mężczyzna. Nie... Myślenie go nie przerasta... Ten mężczyzna, zakładający rano sutannę (inny rodzaj "małej czarnej :), raczej trwa, oddycha powietrzem wieczności, szuka, czasami zapłacze...

Biorę do ręki Ewangelię z dnia dzisiejszego. I widzę siebie w tłumie, który napiera na Jezusa... "Przyszli Go słuchać i znaleźć uzdrowienie ze swych chorób" (por. Łk 6, 12-19). Widzę w tym tłumie wiele znanych twarzy. Skąd są i dokąd podążają?... Czuję ciężar dłoni, które codziennie dźwigają Jego Ciało. Unoszą się jak skrzydła gołębicy nad polanami ołtarza. Czuję ogień w stopach, gotowych wyruszyć w nieznane, śladami proroków, których los (wcale nie taki ślepy) nigdy raczej nie oszczędzał. Czuję, że muszę wprawić ciało w ruch, podejść bliżej, dotknąć Go... Rabbi zszedł właśnie z góry na której modlił się całą noc...

Wiek Chrystusowy zobowiązuje. To czas jedyny w swoim rodzaju, święty i niepowtarzalny. Potrzebuję Jezusa, potrzebuję Go jak nigdy dotąd. On zaś potrzebuje świętych Apostołów. Głosicieli Dobrej Nowiny, wiernych świadków, szaleńców, gotowych dźwigać krzyż, swój i krzyże innych...

Staraj się Go dotknąć... Po 33 latach życia wiem jedno: tylko Jego moc jest w stanie uzdrowić to, co pogmatwane i chore... we mnie i w tych wszystkich, których codziennie spotykam. W konfesjonale, przy Ołtarzu, w szkole, na ulicy... Dlatego warto codziennie, wciąż i na nowo podejmować  karkołomną próbę zbliżania się do Niego. Modlitwa... I owszem, ale jeszcze coś więcej... Wejść do kościoła, schronić się w sacrum, wejść w ciszę, zamilknąć, nie myśleć tylko trwać... Oddychać... Spoglądać w Jego kierunku. Przebić się swoją wewnętrzną plontaniną uczuć, tęsknot, wiary drobnej jak ziarnko gorczycy, przebić się tym wszystkim przez wrota tabernakulum, by Go dotknąć... A jeśli możesz na Niego spojrzeć, ukrytego w monstrancji, w białym Chlebie, patrz się łapczywie, przez łzy, przez uśmiech, przez lęk swój powszedni...

Może nie uda ci się Go dotknąć... Ale On dotknie ciebie. Pamiętaj, nie tylko ty spoglądasz, On też spogląda na ciebie, więcej: spogląda w ciebie. Jego spojrzenie będzie wwiercało się w twoje wnętrzności, Jego Moc wejdzie głęboko w podziemia twojego zmęczonego ciała, twojej rozdygotanej duszy...

Cóż mogę dać ludziom, młodzieży mojej kochanej... cóż mogę im dać?... Swój czas, swoje talenty, swoją wiedzę, swoje serce?... Nie, to za mało... Mogę im ofiarować Kogoś... Mogę im ofiarować Tego, któremu na Imię "Król wieków"... "Baranek Boży"... Dlatego jestem w tym tłumie (zwanym Kościołem), dlatego pragnę Go dotknąć, z Nim być, dla Niego walczyć, dla Niego i w Nim - umrzeć... W Nim was wszystkich kochać... O niczym innym nie myśląc... Pompatyczna końcówka, haha... wiem... Ale nic mi innego do głowy nie przychodzi. Za waszą modlitwę, słowa serdeczne, za życzenia... za wszystko - dziękuję... + I z serca Wam błogosławię...

10 komentarzy:

  1. a jeśli ktoś chce tylko spokoju. nie potrzebuje Króla, Baranka?
    nie chcę, by była to prowokacja, raczej refleksja.
    czy może po prostu potrzeba czasem słowa bez wspominania o Bogu z wiarą, że ktoś sam o Niego zapyta, że Bóg i tak go dotknie?

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo lubię patrzeć na Niego ukrytego w monstrancji, ale trudno jest nie myśleć, tylko trwać... Może do tego trzeba dojść w czasie, dojrzeć do takiego spotkania?

    OdpowiedzUsuń
  3. Warto było czekać tyle czasu.
    To wszystko o czym Ksiądz napisał to ciężkie i wymaga czasu. ale życie to nie dwa dni, a Pan ma wielką moc! :)
    modlę się za Księdza! :)
    pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem 'świeżo' po rekolekcjach uzdrawianie wspomnień.. jeszcze tydzień temu, gdybym przeczytała te słowa, były by one owszem 'fajne' no w jakiś sposób może i mocne ale ulotne dla mnie jak ulotna jest chwila. Dziś czytając je wiem namacalnie niemalże o co 'kaman' :) to takie niesamowite. Myślałam, że wierzę, ale tylko wiedziałam.. dziś czuję, że Chrystus zasiał we mnie ziarenko wiary i swojej niewiarygodnej Miłości. Poprowadził mnie jak dziecko i zatroszczył się o mnie jak najlepszy przyjaciel dając tyle na ile dziś jestem w stanie przyjąć.. ale zasiał we mnie również coś.. pragnienie więcej i bliżej Jego i do Niego. To takie niesamowite, w swojej delikatności przyszedł i nie narzucił nic, prosiłam, On wysłuchał i daje mi szanse, że jeśli pragnę mogę dążyć i starać się rozwijać to ziarenko. Zaczął uzdrawiać zranienia i pokazał jak radzić sobie z kolejnymi, na nowo z Jego siłą i z Jego mocą, po prostu z NIM! Chwała Jezusowi! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziękuję za ten post! Warto było poczekać, poniecierpliwić się troszkę... . :)
    A ja się cieszę, kiedy jest mi ciężko, kiedy nie mam siły, kiedy choroba nie pozwala mi cieszyć się dniem bez bólu. Głupie? Dla mnie nie! Bo całą swoją nędzę i bezsilność i grzeszność oddaję Jemu. Chcę go dotykać moim życiem, codziennością lękiem, łzami, bólem... wszystkim, co tylko zbliża mnie do Niego. Bóg jest taki dobry! Powierzam mu siebie całą a on - jak kochający rodzic wychowuje, uzdalnia do dawania siebie w miłości dla Niego i bliskich. I On mnie dotyka - pozwalam Mu na to w swojej wolnej woli... . I nigdy gwałtownie, ale w swej delikatności, prawie niezauważalnie z miłością... . W ciszy i głębi sakramentów.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  8. Spoczynek w Duchu Świętym, charyzmaty, mówienie językami, jakie zdanie Księdza na ten temat, jak Kościół odnosi się do tego? Może jakiś post na ten temat?

    OdpowiedzUsuń
  9. Dziękuję za ten artykuł, aż się łezka zakręciła, … Cóż mogę dać ludziom, młodzieży mojej kochanej... cóż mogę im dać?... Swój czas, swoje talenty, swoją wiedzę, swoje serce?. A tak to bard dużo…dać siebie ludziom aby zaświadczać codziennie o Chrystusie, aby codziennie młodych zaprowadzać do naszego Ojca.. nie jest łatwo..ale Bóg błogosławi i pomaga..i z serca życzę siły i wytrwania.. A jeśli możesz na Niego spojrzeć, ukrytego w monstrancji, w białym Chlebie, patrz się łapczywie, przez łzy, przez uśmiech, przez lęk swój powszedni.....

    Dokładnie patrząc na niego i rozmawiając z nim , uśmiecham się i jestem wdzięczna że daje mi łaskę stania przed jego najświętszym sakramentem, jest na wyciągnięcie ręki tak blisko..daje się znaleźć..i w uszach brzmią słowa piosenki Niepojęta łaska Jego wciąż dosięga nas gdy podnosi przemienia serca i uwalnia nas... prawda Twa…

    Bóg zapłać za naszych kochanych Kapłanów

    OdpowiedzUsuń
  10. Dziękuję księże za te piękne oddanie nam bez reszty,trzeba ogromnej wiary,żeby pójść i żeby trwać na tej pięknej drodze.Kiedyś napisałam sms-a do Pana Boga,Daj mi to czego nikt nie chce,o co nikt nigdy nie poprosi,czego Ci najwięcej zbywa-nieuporządkowania czasu,oddawania siebie, i nic w zamian nie oczekując,dziś wiem,że wtedy prosząc o to nie za bardzo rozumiałam tych słów,ale trwam,a jak widzę ksiądz trwa pięknie w słowach swojej przysięgi.Modlę się za kapłanów,aby wytrwali w tej Winnicy.Wiem,że wiele dusz pójdzie za księdzem w stronę światła,którą jest Jezus Chrystus.Z Panem Bogiem.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)