21 października 2011

Milczenie Boga

To prawda... On czasami milczy. Ale to nie znaczy wcale, że nie jest przy tobie. Że się na ciebie nie patrzy, że nie myśli o Tobie, że Ci nie błogosławi. Wszystko w miłości jest potrzebne. Obecność, rozłąka, tęsknota, namiętność, cisza. Podobnie z Odwiecznym. Potrzebne jest nam czasami to Jego milczenie. Żeby zatęsknić, żeby poczuć się nieswojo i zrozumieć między wierszami tego osobliwego doświadczenia, jak bardzo jest nam dobrze, w Jego ramionach...

Istnieje też inna strona medalu. Czasami Go nie słyszymy, bo w nas, lub wokół nas jest zbyt głośno. Dajemy się wkręcić w rytm i tempo zwariowanego świata. Pozwalamy cywilizacji dyktować nam warunki, a powinno być zupełnie odwrotnie. Pamiętasz, co powiedział Stwórca, gdy zakończył dzieło stworzenia wszechświata i człowieka: "Czyńcie sobie ziemię poddaną"... Nie zapominaj, kimkolwiek jesteś, że tobie Pan powierzył panowanie nad czasem i przestrzenią. Mamy rozum i siłę woli, dzięki którym jesteśmy w stanie zapanować nad wieloma żywiołami w nas i we wszechświecie. Mamy Jego łaskę, moc, która kruszy skały, która podnosi nas i rozwija nam skrzydła... Milczenie Nieba trzeba pokochać. Pogodzić się z Nim, nie zapominając, że w milczeniu jest wiele słów, ważnych i drogocennych, których nie trzeba wypowiadać... One są i żyją...


Może Jego milczenie przeraża nas, bo nigdy Go tak naprawdę nie pokochaliśmy? Może męczy nas, bo pokochaliśmy Go bez reszty... A może to milczenie Miłosiernego uczy nas pokornej tęsknoty w myśl, że tylko ten potrafi kochać, co zasmakował w tęsknocie...  Trudno jest nam to pojąć. Ci, co kilkaset lat temu byli daleko od siebie, pisali listy. Znasz to uczucie, gdy po kilku tygodniach przychodzi list, długo oczekiwany od ukochanej osoby, otwierasz kopertę, wyciągasz kartkę papieru... i zanurzasz się w pejzażu liter, które wymalował ktoś, kto cię kocha, kto za tobą tęskni?... Telefony, internet, GG i Skype... Ciągle coś do siebie mówimy (czasami bez sensu) i chyba oduczyliśmy się tęsknić... Także za Bogiem...


Nie przestawaj próbować... Pisz do Niego listy, w formie słów i wrzucaj je do koperty modlitwy. Pokochaj to milczenie, zatęsknij namiętnie, niech twoja samotność spotka się z Jego samotnością. Nie oczekuj, że będziesz czuć Boga, on nie jest wonią perfum. On jest jak oddech, który pozwala ci żyć. Nie musisz przecież wciąż myśleć i starać się, żeby płuca twoje oddychały. One są, one wiedzą, co robić, oddychają bez twoich procesów myślowych i konkretnych działań. Miłosierny oddycha w Tobie.. Jest, był i będzie. Od czasu do czasu zamilknie... Ale w modlitwie pełnej tęsknoty i żalu, lęku i niecierpliwości, nie ustawaj. Przekonasz się w końcu, prędzej czy później, że milczący Bóg, który na chwilę odjechał w dalekie strony, a który nie przestaje o tobie myśleć i cię kochać, wciąż jest przy tobie... Przekonasz się, że mapa dalekich stron, jest w tobie... Przyjdzie czas, gdy już zamkniesz oczy, że będzie bardzo blisko... A wtedy odpoczniesz... W cieniu Jego rąk, które niosą ślady twojego cierpienia... I twojej tęsknoty...

3 komentarze:

  1. Dziękuję za ten tekst. Ważne jest uświadomienie sobie, że łączy nas z Bogiem OSOBOWA relacja. Tak często o tym zapominamy i dopominamy się ciągłej reakcji. A czy inne osoby zachowują się w ten sposób wobec nas? Nie zawsze. Tęsknić, by potem mocniej się cieszyć ze spotkania...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję Ci drogi księże za twój dar dla nas,za te słowa,które nie przejdą obojętnie.Bóg przemówił do mnie na pielgrzymce,mówi każdego dnia,raz cichutko,a raz głośniej,czasami w słodyczy dobrych myśli,czasami w bólu.Ale teraz chcę napisać jeszcze o mojej mamie.Wstała przed siódmą,pomodliła się z Radiem Maryja,porozmawiała z siostrą o planach na dzień,w potem wróciła do pokoiku,żeby dokończyć modlitwy,i tak odeszła,klęcząc i rozmawiając z Bogiem,była tak blisko,że Miłosierny zabrał ją do siebie.Chwała Panu.

    OdpowiedzUsuń
  3. ...Dlaczego człowiek tęsknie za czymś co piękne, za czymś co budzi szalony zachwyt. Szuka tego co nie odkryte, chce iść tam gdzie nikt jeszcze nie dotarł, zobaczyć coś czego jeszcze nikt dotąd nie widział. Usłyszeć taką muzykę która nigdy nie przestaje zachwycać, porywać. Pragnie odczuć taki zachwyt by nie móc go wypowiedzieć, ale by trwał nieskończenie, odczuć głębokie poczucie sensu tego co robi, głębsze poczucie szczęścia, nie tego chwilowego ale takiego które jest trwałe. Tyle słów wypowiadam, czy dlatego że boje się milczeć, czy dlatego że boje się nic nie mówić. Słowo powstaje bo jest milczenie, a milczenie Boga jest Jego obecnością. Wiara uczy milczenia, a modlitwa to tylko słuchanie.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)