29 czerwca 2010
Komorowskiego "rozdwojenie jaźni"...
Jednym z najważniejszych zadań pasterzy jest upominanie i wskazywanie „fałszywych proroków”. Są wszędzie. W polityce, w mediach, we wspólnocie wierzących. Fałszywi prorocy głoszą tezy i ideologie, niezgodne z Objawieniem. Interpretują rzeczywistość, pomijając ewangeliczne wartości i naukę Kościoła, wprowadzając zamęt we wspólnocie wyznawców Chrystusa.
To, o czym chcę teraz napisać, dla wielu może wydać się kontrowersyjne. Ale milczeć nie mogę. I nie chcę, byłoby to niezgodne z moim sumieniem. Ad rem. Zaskoczyła mnie ostatnio wypowiedź pana Bronisława Komorowskiego, który w mediach ośmielił się złożyć następującą deklarację: „Byłem, jestem i zawsze będę za życiem. To oznacza, że zawsze byłem przeciwko karze śmierci, byłem zawsze przeciwko aborcji na życzenia, byłem i jestem za in vitro, jestem przeciw eutanazji, będę za testamentem życia”. Inna wypowiedź, równie schizofreniczna: „Uważam, że ze względu na mój światopogląd – zawsze to podkreślam, czuję się cząstką Kościoła powszechnego – właśnie dlatego jestem za życiem. Za życiem w każdej sytuacji, tzn. uważałem, że nie może być dopuszczalna aborcja na życzenie, jestem przeciwnikiem eutanazji, jestem przeciwnikiem kary śmierci, a jestem zwolennikiem wspomagania metody dojścia do szczęśliwego przyjścia na świat dziecka, także poprzez metodę in vitro”. Tyle pan Komorowski…
A co na to Kościół, którego pan Komorowski czuje się cząstką?...
Proszę bardzo: „Duszpasterze i Diecezjalni Doradcy Życia z niepokojem przyjęli wiadomość, że w Sejmie odrzucono poselski projekt "Contra in vitro” bez możliwości dalszej nad nim dyskusji. Kościół od zawsze broni najsłabszych, a zwłaszcza całkowicie bezbronnych, jakimi są dzieci poczęte. Należy pamiętać, że ci którzy je zabijają i ci, którzy czynnie uczestniczą w zabijaniu, bądź ustanawiają prawa przeciwko życiu poczętemu, a takim jest życie dziecka w stanie embrionalnym, w ogromnym procencie niszczone w procedurze in vitro, stają w jawnej sprzeczności z nauczaniem Kościoła Katolickiego i nie mogą przystępować do Komunii świętej, dopóki nie zmienią swojej postawy” (Komunikat z Konferencji Rady ds. Rodziny KEP, Diecezjalnych Duszpasterzy Rodzin i Diecezjalnych Doradców Życia Rodzinnego z dnia 19 maja 2010 roku).
Zastrzegam, że ten tekst nie jest częścią kampanii wyborczej. Chcę tylko przypomnieć w imię pasterskiej miłości (i troski o powierzone mojej pieczy owce) że pójście śladami fałszywego proroka, prowadzi donikąd. Panu Komorowskiemu zaś szczerze i z serca współczuję. Przede wszystkim tego, że głosi „dziwne nauki”, nieświadom konsekwencji, które tym samym zaciąga, sprzeciwiając się nauce Kościoła i samego Boga. I że robi ludziom przysłowiową sieczkę z mózgu, ubierając siebie w szaty „cząstki Kościoła”. Zastanawiam się: jakiego?... No bo Rzymsko-katolickiego, raczej żadną miarą… Panie Marszałku: "Czyżby jakieś przedziwne "rozdwojenie jaźni" zaatakowało pańską "katolicką" podług deklaracji - jaźń?... Moi uczniowie podsumowali to krótko: „Żal.pl”…
A mi opadają ręce. Tośmy się rasowych polityków doczekali. Prawdziwych wilków w owczej skórze. Pozostaje modlitwa… I nadzieja, że pan Komorowski Komunii Świętej (świętokradzkiej oczywiście) nie przyjmuje. A jeśli tak – to tam na górze ma przechlapane…
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Chrystusowcy....
Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.
Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.
Świadectwo....
...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
(Ap 21, 5-7)"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
No właśnie oni tak popierają to in vitro, wszyscy są mu tak przychylni, a przecież ile to jest dzieci w domach dziecka, które to czekają na rodziców i prawdziwy dom. Lepiej zajęli by się uproszczeniem przepisów adopcyjnych, żeby rodzice, którzy mogą takie dziecko zabrać do siebie, mają warunki, itd nie musieli na nie czekać po ileś lat.
OdpowiedzUsuńA Pan Komorowski hmmm, niby ma się za takiego katolika a wcale nie postępuje tak jak na katolika przystało. Mówi, że zależy mu na szczęściu ludzi, to niech im pomoże jak tak bardzo tego chce, ale są tez inne sposoby, nie tylko metoda in vitro.
Brawo za ten artykulik, może ktos przejrzy na czy przed 4 lipca!!! Mag Jac z kręgu
OdpowiedzUsuńBrawo za ten artykulik.Może ktoś przejrzy na oczy przed 4 lipca!! MJ z kręgu:))
OdpowiedzUsuńJestem katoliczką i to gorliwą i będę głosowała na pana Komorowskiego. Nie jestem za in vitro i może w tej kwestii nie jestem z nim zgodna. Będę głosowała na Komorowskiego, ponieważ nie chcę ośmieszenia Polski. Może mój głos nawet nie jest oddany na pana Komorowskiego, tylko przeciw Kaczyńskiemu? W każdym razie wybieram mniejsze zło. Nie uważam, że Komorowski to idealny kandydat, ale nikt nie jest idealny. Czy wy naprawdę chcecie ośmieszyć i zrujnować Polkę?
OdpowiedzUsuńA dlaczego wybierając Pana Kaczyńskiego mamy ośmieszyć Polskę? Jest to osoba wykształcona, mająca swoje zdanie na określone sprawy podobnie jak brat, z którymi nie każdy musi się zgadzać, ale nie wydaje mi się żeby to on miał ośmieszyć naszą ojczyznę.
OdpowiedzUsuńA ja jestem katoliczką i to gorliwą i będę głosowała na pana Kaczyńskiego. Nie dam sobie wmówić, że nauczyciele dostali 30% podwyżki, bo to jest wierutne kłamstwo pana Komorowskiego. O kwestiach in vitro nie wspominając, bo ono jest grzechem ciężkim o czym pan Komorowski udaje, że nie wie, a katolik 'na stanowisku' powinien to wiedzieć szczególnie i dawać świadectwo swojej wiary.
OdpowiedzUsuń'córka marnotrawna'
Niezła agitka wyborcza, niezła... Miłość pasterska... Co za fałsz...
OdpowiedzUsuńA ja w zupełnej innej sprawie... Mignął mi dzisiaj Ksiądz w kościele we Władku, więc postanowiłam napisać... "Górę Tabor" mam na wyciągnięcie ręki, dosłownie dwie minuty. Nigdy mnie to bardziej nie interesowało, bo "to nie moje klimaty". Wiedziałam, że coś takiego jest, mijałam Taborowców na ulicy, w sklepie... Dzisiaj postanowiłam iść na muzyczne uwielbienie. Ksiądz w niedzielę zapraszał, więc... raz się żyje ! Wyciągnęłam też mojego kolegę. Powiem szczerze - na początku jakoś mnie to nie wkręciło. Atmosfera - owszem - robiła wrażenie. Z początku skupiłam się, jak nigdy... Po pewnym czasie wyszliśmy. Kolega poszedł w swoją stronę i ja już chciałam iść w swoją...Poszłam do kościoła jeszcze raz. Spowiedź...Spokój... Nie wiem, czy w tym roku zobaczę się jeszcze z Taborowcami. Pewnie nie. A chciałam tylko powiedzieć, że ogarnął mnie spokój...Mam siłę. Choć kusi z podwójną siłą. Mam siłę. Mam siłę...
OdpowiedzUsuńA ja w zupełnej innej sprawie... Mignął mi dzisiaj Ksiądz w kościele we Władku, więc postanowiłam napisać... "Górę Tabor" mam na wyciągnięcie ręki, dosłownie dwie minuty. Nigdy mnie to bardziej nie interesowało, bo "to nie moje klimaty". Wiedziałam, że coś takiego jest, mijałam Taborowców na ulicy, w sklepie... Dzisiaj postanowiłam iść na muzyczne uwielbienie. Ksiądz w niedzielę zapraszał, więc... raz się żyje ! Wyciągnęłam też mojego kolegę. Powiem szczerze - na początku jakoś mnie to nie wkręciło. Atmosfera - owszem - robiła wrażenie. Z początku skupiłam się, jak nigdy... Po pewnym czasie wyszliśmy. Kolega poszedł w swoją stronę i ja już chciałam iść w swoją...Poszłam do kościoła jeszcze raz. Spowiedź...Spokój... Nie wiem, czy w tym roku zobaczę się jeszcze z Taborowcami. Pewnie nie. A chciałam tylko powiedzieć, że ogarnął mnie spokój...Mam siłę. Choć kusi z podwójną siłą. Mam siłę. Mam siłę...
OdpowiedzUsuńNo i po wyborach...
OdpowiedzUsuńCiekawa jestem czy czeka nas scenariusz nakreślony przez Gościa Niedzielnego, że wkrótce pan Komorowski będzie upomniany przez Kościół za rażącą dysharmonię między deklarowaną wiarą katolicką, a życiem niezgodnym z jej zasadami.
'córka marnotrawna'
In vitro - to wielki dar dla wielu. Także i dla mnie... Moje 'in vitro' nazywa się Maya i ma 4 miesiące... To dzięki in vitro spełniam się jako matka i codziennie odkrywam w sobie pokłady nieziemskiej miłości, miłości tak potężnej i mocnej... Wieczorem, kiedy moje in vitro już śpi w swoim łóżeczku, ja patrząc na Nią promienieję właśnie miłością i wdzięcznością...
OdpowiedzUsuńNie było innej możliwości - jedynie in vitro... Adopcja? Podobno nie spełniamy warunków... A co to znaczy - kochamy za mało, czy jak... Poruszyliśmy niebo i ziemię, próbowaliśmy w Polsce i za granicą - i wszędzie, według bezdusznych urzędników nie spełnialiśmy warunków... Bo byliśmy ZA MŁODZI (ja 28, Piotr 31lat) i bez stabilnej sytuacji majątkowej (a co dziwne - jesteśmy właścicielami bardzo dobrze prosperującej firmy budowlanej)...
Teraz jesteśmy rodzicami naszego in vitro, przychylamy mu nieba... I codziennie dziękujemy za nie Bogu...
na koniec dodam, że to właśnie mój duszpasterz podsunął nam temat in vitro... dozgonnie jesteśmy mu wdzięczni...
Właśnie na blogu siostry Chmielewskiej przeczytałam słowa : "Owszem, od polityków zależy wiele, ale od każdego z nas wszystko." Piękne, prawda ?
OdpowiedzUsuńKasiu... Radość Twoja (tak jak medal) ma niestety dwie strony. Jeśli już się na to zdecydowaliście, razem ze swoim duszpasterzem pomódlcie się od czasu do czasu także za swoje pozostałe dzieciątka, które w tej chwili leżą zamrożone i Bóg sam Jedyny wie, co się z nimi dalej stanie. Wybacz Kasiu, ale wierzę w to gorąco, że jako odpowiedzialna matka, o swoich pozostałych dzieciątkach pamiętać też będziesz... Choć nie mają one równie wielkiego powodu do radości, co ich szczęśliwa mamusia... +Pozdrawiam i modlitwą serdeczną was obejmuję...
OdpowiedzUsuńNie głosowałam na Komorowskiego i go nie bronię,ale nie podoba mi się ten blog ze względu na poruszanie polityki, kłótnie, dyskusje, zadymę. Jeżeli tak ma wyglądać blog księdza, to wielkie dzięki! Dzięki Bogu są jeszcze inne. A gdzie świadectwa, gdzie miłość Boga i bliżniego?
OdpowiedzUsuńA cóż to... katolicy nie są członkami społeczeństwa?... Księża również?... Czyżby jakieś braki w znajomości "katolickiej nauki społecznej"?...
OdpowiedzUsuńKsiądz powinien wiedzieć najlepiej, że takie problemy bioetyczne jak zapłodnienie metodą in vitro nie są takie proste i jednoznaczne. A jako inteligentny człowiek powinien rozumieć mechanizmy polityki, czyli - najogólniej rzecz biorąc - hasła populistyczne. Panu Jarosławowi Kaczyńskiemu też się takie zdarzały. Przykład: przed wyborami kreował się na łagodnego polityka i wystosowywał do Rosjan przyjacielskie orędzia na tle pianina, a po wyborach oskarżał ich o zamach... - niezła schizofrenia, co nie...? Albo może po prostu - fałsz, dwulicowość.
OdpowiedzUsuńKsiądz broni tylko jednej możliwości, a trzeba pamiętać, że katolicki punkt widzenia nie jest jedynym istniejącym w Polsce. Są także ludzie, którzy mają odmienne zdanie na temat in vitro.
...księze, czytam ze zdumieniem a może lepiej powiem ze jestem w szoku, co tu ksiądz wypisuje...
OdpowiedzUsuń