3 października 2011

Trzeba mieć nadzieję

Chciałbym żyć w kraju na wskroś chrześcijańskim. W kraju gdzie nie układano by krzyży z puszek po Lechu, gdzie nie zabijano by nienarodzonych, w kraju wolnym od iluzji In-vitro, czy fanatycznie liberalnych ideologii. Chciałbym robić zakupy w sklepach i być (współ)twórcą kolejek do kasy, składających się z ludzi żyjących sakramentami, „uprawiającymi” miłość cierpliwą, szanującymi się nawzajem. Przejść się przez miasto w sutannie i nie usłyszeć tekstów typu: „pedał”, „dzieciorób” etc. Chciałbym. Ale wiem, że tak nigdy nie będzie. Wiem też, że tak być nie może...


Królestwo Boże jest w nas.  Wszędzie pełno światła. Tabernakula wypełnione Bogiem, przestrzeń poprzecinana setkami odmawianych różańców. Wieże kościołów wzbijają się ku niebu... Fragment świata, który jeszcze liczy się z Niebem.  I drugi fragment układanki: domy, w których nie ma czasu na "miłość cierpliwą", młodzi, szukający prawdy, czasami pogubieni i poranieni totalnie, szpitale i prywatne kliniki aborcyjne, wdzierające się w czarne grudy ziemi, fabryki śmierci, zabijające fizycznie, ale i duchowo... swoich klientów: , dzieci, matki, ojców, lekarzy. W powietrzu, którym oddycham, krzątają się duchy pachnące łagodnością i rajskim ogrodem, tudzież wykrzywione pychą oblicza innych aniołów, z czarnymi skrzydłami, siewcy strachu i niepokoju. Ten kraj nie jest rajem, ziemią obiecaną. A jednak do tego kraju i do tej ziemi poprowadził nas Pan…

Pomyślałem sobie wczoraj, że jak Diabłu uda się zniszczyć tę ziemię, nastąpi koniec świata. Wiem, przesada. Ale tak pomyślałem. Jak się uda Diabłu wyrugować wszystkie krzyże, zamknąć usta chrześcijanom, zapędzić „polskich katoli” do kąta kompleksów i „wiary prywatnej”, to ukażą się znaki na niebie i wielki smok (nie będzie to niestety ten wawelski) zrzuci na ziemię część gwiazd i pożre nas beznamiętnie, jak się pożera kartonik popcornu w Multikinie, na jakimś głupawym seansie jeszcze jednego filmiku w 3D.

Nie chcę, żeby w moim kraju nastąpiła duchowa śmierć. Nie chcę drugiej Irlandii, nie chcę drugiej Holandii. Nie chcę przy ołtarzu biskupów gejów, księży „kochających inaczej” (określenie w ramach „politycznej poprawności”), pamiątek pierwszokomunijnych, z drzwiczkami przez które można wsadzić do środka kawałek Pana Jezusa i powiesić na ścianie w swoim wypasionym domku. Nie marzy mi się odprawianie Eucharystii z asystą dwóch świeckich przy ołtarzu, konsekrujących ze mną chleb i wino. Nie marzą mi się kapłani współbracia, niespowiadający od lat dwudziestu i kościoły w których nie można przystąpić do spowiedzi. Nie chcę żyć w mieście, gdzie zakazane są procesje Bożego Ciała (bo rani to uczucia ateistów), za to kilka razy do roku pozwala się przejść innym „procesjom”, w czasie których zamiast sypania kwiatków sypie się prezerwatywami, miast chorągwi i transparentów niesie się transparenty ze zdjęciami kopulujących facetów. A potem niszczy się figurę Jezusa stojącą przy poczciwym kościółku, w ramach zadośćuczynienia za prześladowania mniejszości seksualnych (zapraszam do Amsterdamu).

Nie chcę, by moja ziemia pokryła się złotymi cielcami, bezrozumnym pogaństwem, flagami w kolorach tęczy, „wolnością” zniewalającą, wolnością dla samej wolności, by ziemia ta przesiąkła krwią aportowanych dzieciaków, a powietrze wypełnione zostało jękiem unicestwionych duchowo dwunogów, potomków Adama i Ewy, którym stwardniały serca i którzy odwrócili się od swojego Stwórcy,  pożerając tony owoców „nie do spożycia”, zgniłych i pełnych robactwa, o smaku słodkiego miodu.

I modlę się. O świętych Franciszków, Benedyktów, święte Jadwigi, o kolejnych Terlikowskich, Cejrowskich, o kolejne Najfeldowe, o kolejnych Popiełuszków, o tych, którzy mieli i mają odwagę czekać na Mojżesza, zamiast lepić złote cielce. Czekamy na powtórne przyjście „drugiego Mojżesza”… Przyjdzie na pewno. Ten, który pokonał śmierć, który przywraca człowiekowi godność, który zejdzie z góry i dokona Sądu. Czekam i sam podejmuję walkę, bo cielców jest coraz więcej. A ziemia, do której poprowadził nas Pan, jest ziemią świętą, ziemią na której słowa „Bóg, honor i ojczyzna” mają jeszcze sens. Czas się przebudzić. Ta ziemia nigdy nie będzie Rajem. Ale przez tą ziemię wiedzie do Raju droga, której jesteśmy stróżami i dzięki której możemy sami i wespół z innymi dojść tam, gdzie nasze miejsce… Tego chcę… I pragnę… I o tą drogę walczyć będę, póki starczy mi sił…


Obcy mi jest pesymizm i lamentacje... To, o czym piszę, to fragment zaledwie, dziwnego niepokoju, który czuję i który wwierca się w moje wnętrzności, gdy czytam polskie gazety i oglądam telewizję. Na szczęście mam też inne możliwości dobrego wykorzystania czasu. Na szczęście w domu zakonnym, w którym żyję i mieszkam z moimi ośmioma współbraćmi - jest też takie miejsce, w którym mogę odpocząć, zakosztować nadziei.... Bo gdy "wtulam się" w tabernakulum, Pan mi przypomina: "Królestwo Boże w was jest"... Więc proszę Cię Panie: "Przyjdź Królestwo Twoje, niech Duch odmieni oblicze ziemi, naszej polskiej ziemi, niech rozpacz nie bierze góry nad nadzieją, a lęk i niepewność nad ufnością w Twoje Miłosierdzie.... Jezu... ufam Tobie, Jezu, przymnóż mi wiary, Jezu, daj nam serce rozumne.... Amen".... 

5 komentarzy:

  1. a ja bym sobie zyczyl zeby nie bylo na swiecie zadnej religii co oglupia ludzi

    OdpowiedzUsuń
  2. Nic dodać, nic ująć... sedno. TsJ

    OdpowiedzUsuń
  3. Popłakałam się.Oby było coraz więcej tak myślących ludzi! Dobrych Ludzi! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wydaje się, że to co opisuje Ksiądz (tzn odstępstwo od wiary) niestety musi się jednak dokonać aby Syn Boży zstąpił z nieba i dokonał sądu.

    Chwała Jezusowi!

    OdpowiedzUsuń
  5. mi się marzy kraj dobrych ludzi, pełnych miłości, piękna, dobroci, tolerancji dla innych wyznań, nienarzucających sie przekonań.ludzi którzy po prostu kochają innych, pełnych spokoju i wolności.
    to chyba kraj chrześcijański byłby tym wymarzonym, może nawet katolicki...???
    ci którzy krzyczą o radykałach katolach po prostu sie boją miłości, boja sie oddać Panu Bogu swoje lęki, boją sie tej bezwarunkowej bezgranicznej Miłości.....Boją sie, bo nie ufają ze jak to wszystko oddadzą,to dostaną duzo więcej i więcej i lepiej i lepiej....

    wszystko mogę w Tym który mnie umacnia....
    to moje motto....
    sprawdza się w zyciu ja żadne inne :)))
    Bea z Gdyni

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)