29 listopada 2011

Śladami Jana Pawła II

Są młodzi i ambitni. Mają swoje plany na przyszłość, szukają szczęścia, nie boją się trudnych pytań, szukają na nie odpowiedzi. Wierzą... W Boga i Bogu. Choć nie przychodzi im to czasami łatwo. Młodość rządzi się swoimi prawami. O kim piszę?... O cudownych młodych ludziach, z naszego miasta, Stargardu Szczecińskiego i okolic, z którymi byłem ostatnio na II Pielgrzymce Stargardzkiej Młodzieży. Trzy dni w drodze, wspólne rozmowy, modlitwy, wspólne przemierzanie szlaków, śladami bł. Jana Pawła II...

Wyjechaliśmy ze Stargardu w piątek, 25 listopada. Naszą duchową podróż rozpoczęliśmy Eucharystią o 6:30 rano. Potem w autokar i w drogę. Pan Bóg wyraźnie nam błogosławił, od początku podarował nam piękną, słoneczną pogodę. I tak było już do końca. Droga do Częstochowy była długa. Modlimy się na różańcu, tyle spraw Panu Bogu trzeba zawierzyć... Każdy z pielgrzymów miał swoją konkretną intencję, gotową do solidnej modlitewnej "obróbki". Wiele osób nam zaufało i powierzyło też swoje sprawy. To normalne, pielgrzym nie może myśleć tylko o sobie. Wieczorem dotarliśmy na Jasną Górę. Miejsce święte, tak bardzo bliskie sercu bł. Jana Pawła II i tysięcy Polaków. Wpatrując się w szczęśliwe oczy Czarnej Madonny braliśmy udział w Nocnym Czuwaniu, w intencji naszych rodaków, żyjących poza granicami Ojczyzny. O 24:00 Msza Święta. Mieliśmy tę wielką łaskę, by być blisko Maryi, Opiekunki młodych. O 3:30 odprawiliśmy z młodzieżą Drogą Krzyżową. Poszczególne stacje Drogi Krzyżowej opowiadały historię siedemnastoletniej Julki, umierającej na raka. Z tego przejmującego świadectwa wyłaniał się powoli umęczony Chrystus, niosący na swoich ramionach cierpiącą młodą dziewczynę. Niosący nas wszystkich, cierpiących na rozmaity sposób, potrzebujących nadziei, Jego siły, Jego Miłości, która "wszystko czyni nowym". Czuwanie zakończyło się o 4:30. Cóż, trzeba ruszać dalej... W chwilę później znaleźliśmy się w autokarze i ruszyliśmy do Wadowic.

Niektórzy byli już mocno zmęczeni. Nie tylko młodość, ale i pielgrzymowanie rządzi się swoimi prawami. To nie był letni obóz nad Bałtykiem. Ale pielgrzymka. Przyznam się szczerze, że początkowo bardzo  bałem się tego określenia. No bo jak tu młodych zachęcić do wyjazdu na jakąś "pielgrzymkę", która kojarzy się im jednoznacznie - tzn. z autokarem wypełnionym po brzegi babciami, śpiewającymi z różnym powodzeniem nabożne pieśni. Ale w końcu Pan Jezus umiejętnie moje obawy przegonił... Trzasnął mnie porządnie i miałem już pewność całkowitą: tak, będzie to pielgrzymka i koniec, będziemy się modlić, odmawiać różaniec i tyle. Oczywiście wszystko w odpowiednich proporcjach, szaleństwa też nie mogło zabraknąć (rzecz jasna, pod czujnym okiem księdza, haha). W Wadowicach byliśmy ok. 8:00 rano. Pomodliliśmy się w Bazylice Mniejszej Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny, przy chrzcielnicy, w której ochrzczono Karola Wojtyłę i wielu innych Wadowiczan. Potem - kremówki oczywiście. Muzeum Jana Pawła II z racji remontu było niestety nieczynne. Szkoda. Jeszcze krótki spacer po wadowickim rynku, z kremówkami w zębach i ruszyliśmy dalej, do Kalwarii Zebrzydowskiej.

Kalwaria zauroczyła wielu młodych. Uwielbiam to miejsce. W sobotnie południe wyruszyliśmy na kalwaryjskie ścieżki. Prowadził nas młody franciszkanin kl. Eugeniusz, pochodzący z Białorusi. Potem modlitwa w Sanktuarium i wieczorny posiłek. W powietrzu wyczuwa się duchową obecność Papieża Polaka, który tak wiele razy odwiedził Kalwarię. Święte miejsce, pachnące Niebem. Kiedyś tu jeszcze wrócimy... W niedzielę, rano, wyruszamy do Krakowa. Kilka godzin w mieście naznaczonym piękną i dramatyczną historią wielu pokoleń Polaków. Udajemy się na Wawel. Oddajemy hołd śp. państwu Kaczyńskim i Marszałkowi Piłsudskiemu. Potem chwila wolnego czasu. Kościół Mariacki, Franciszkańska, Stary Rynek.. I KFC, obowiązkowo, trzeba coś przekąsić. O 13:00 opuszczamy Kraków i jedziemy do Czernej.

Klasztor oo. Karmelitów Bosych to kolejne miejsce, bliskie Janowi Pawłowi II. Na miejscu modlimy się przy sarkofagu św. Rafała Kalinowskiego. Wielkiego Polaka i przyjaciela oraz wychowawcy młodych (jeden z nich - Adam Czartoryski jest kandydatem na ołtarze). Opowiadam mojej kochanej młodzieży historię życia świętego karmelity, mojego patrona, beatyfikowanego i kanonizowanego przez Jana Pawła II. W chwilę później odprawiłem Eucharystię, w Sanktuarium Matki Bożej Szkaplerznej. Pierwsza Niedziela Adwentu. Jakaż to łaska, że mogliśmy rozpocząć Adwent właśnie tam, w Czernej, patrząc się w oczy Matki Najświętszej, będąc też tak blisko św. Rafała. Trochę u karmelitów narobiliśmy hałasu, ale co tam, ważne, że wielu z młodych właśnie tam postanowiło przyjąć szkaplerz święty. Jestem z nich dumny...

Z Czernej ruszamy w drogę powrotną. Modlimy się, oglądamy filmy, niektórzy próbują spać... Próbują... Do Stargardu zajeżdżamy o 2:00 nad ranem. Rozstajemy się na krótko, przecież o 6:30 Roraty. A ja dziękuję Bogu za te trzy cudowne dni. I za naszą kochaną młodzież, która postanowiła wyruszyć w duchową podróż, umocnić swoją wiarę pielgrzymując śladami Jana Pawła II. Czasami myślę, co będzie z nimi w przyszłości, jak im się życie potoczy. Bogu to wszystko zostawiam i Jemu ich losy zawierzam. Najważniejsze na dzień dzisiejszy, by czuli się w Kościele, który sami tworzą, jak w domu. I nawet jeśli kiedyś odejdą, gdzieś w dalekie strony, będą znali drogę powrotną. Będą mieli dokąd wrócić, śladami tych, którzy ich do Boga prowadzili. Bł. Janie Pawle II... Módl się za nami...

7 komentarzy:

  1. Coś mi się wydaje, że te "pielgrzymkowe szaleństwa" były nie tylko pod czujnym okiem księdza, ale też przy czynnym i aktywnym (współ)udziale księdza, hehehe :D

    OdpowiedzUsuń
  2. było super, pojechałam pierwszy raz na taką pielgrzymkę, ale na pewno nie ostatni.

    OdpowiedzUsuń
  3. Oczywiście. Napewno zdarzy się, że nadzejdzie ten kryzys wiary. Nie będzie się wtedy wiedziało w co się wierzy, komu się ufa. Tylko dzięki, tak jak ksiądz napisał, pomocy u tych co ich prowadzili do BOga. Oby jednak nie było takiej potrzeby.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki Bogu, że mamy takich kapłanów. W dzisiejszych czasach niełatwo zaoferować młodzieży alternatywę wobec powszechnie propagowanego modelu życia „na skróty”.
    Na własnym przykładzie mogę powiedzieć, że także w nieco starszym wieku, gdy robi się kiepsko z sakramentem pojednania, przydałby się Ktoś kto poprawadzi do Boga, tak po ludzku, bez tej patriarchalnej wyższości.

    szarylisek@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
  5. Dał Ksiądz im niezły wycisk na tej pielgrzymce. :) Ja chyba nie dałabym rady, ale w tych "pielgrzymkowych szaleństwach" zapewne wiodłabym prym. :D

    OdpowiedzUsuń
  6. O rany! Aleś obrósł sadłem Sorkowicz..... :-)

    OdpowiedzUsuń
  7. a Twój mózg nie obrósł inteligencją widzę;))

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)