27 grudnia 2011

Mamo, nie płacz...

III Symfonia Henryka Mikołaja Góreckiego to genialny zapis ludzkiego cierpienia i tęsknoty za wolnością. „Symfonia Pieśni Żałosnych” wwierca się w nasze ciało, jak ból nie do opisania, który rozrywa ludzkiego ducha na strzępy. Górecki skomponował coś, co wyrazić może tylko muzyka. Dramaturgia życia oddychająca w nutach. Słowa są tu bezradne. Symfonia powstała pod wpływem słów, wyrytych na ścianach więziennej celi numer 3, przez Helenę Błażusiak: „Mamo, nie płacz, nie… Niebios Przeczysta Królowo, Ty zawsze wspieraj mnie. Zdrowaś Mario”.

Helena Błażusiak, w wieku osiemnastu lat, została 5 września 1944 roku aresztowana przez Gestapo i uwięziona w zakopiańskim więzieniu. Wspomniane słowa prawdopodobnie nawiązywały do ballady z 1919 roku, autorstwa Anny Fisherówny o Jurku Bitschanie: „Do swoich znów się rwie. Rwie się, lecz pada na nowo… „Ach, Mamo, nie płacz, nie!... Niebios przeczysta Królowo! Ty dalej prowadź mnie..."


 Kiedy słucham III Symfonii Góreckiego, widzę moją mamę. Kobietę niezłomną, rozkochaną w życiu, od lat młodości zafascynowaną Niemenem, strażniczkę świętości małżeństwa i rodziny. Nauczyła mnie wszystkiego, co najwartościowsze. To dzięki niej potrafię śmiać się przez łzy i kochać mimo wszystko. Życie jej nie rozpieściło. Dzisiaj walczy z chorobą, stwardnieniem rozsianym, dając od kilkunastu lat swoim dzieciom najcenniejszą z lekcji – lekcję cierpienia z godnością. Piszę o niej, bo tęsknię… Czasami  mocno mi jej brakuje. Widzimy się rzadko, dwa, trzy razy do roku. Droga kapłańskiego i zakonnego życia, którą obrałem, nie pozwala na więcej. Na szczęście jest świat duchowy i łącza modlitwy, które sprawiają, że jesteśmy bardzo blisko siebie. Bliżej już się nie da…

Często widzę ją oczami wyobraźni. Jak klęczy w kościele i szturmuje Niebo. To dzięki jej modlitwie i cierpieniu moje kapłańskie skrzydła jeszcze się nie połamały i mogą unosić słabego syna ku Niebu. Innym razem widzę ją, jak pełna determinacji i wiary w niemożliwe, złamana chorobą, idzie w wiosenny dzień na naszą rodzinną działkę, by zasiać ziarna cebuli, rzodkiewki czy buraczków. Pochyla się ku czarnym grudom ziemi, jak Bóg, któremu zawierzyła wszystko, pochylający się ku człowiekowi. A potem podnosi głowę i spogląda w Niebo, gdzie przebywa jej ukochany Jurek, mąż a mój tato, z którym przeżyła wiele, choć czasami łatwo nie było…

Pamiętam, jak siedziała przy łóżku szpitalnym, na którym umierał mój tato. Trepanacja czaszki sprawiła, że był na wpół przytomny. Miał zamknięte oczy, leżał w bezruchu, ale wszystko słyszał. Trzymał mocno dłoń swojej żony, której zadał wiele cierpienia. Trzymał i nie chciał jej wypuścić. Mama płakała. A tato, w tym ostatnim geście małżeńskiej miłości, być może prosił o przebaczenie. Przeczuwał, że to jeden z ostatnich dotyków kobiety, która udowodniała światu prawdę słów św. Pawła z Hymnu o miłości. Wtedy w szpitalu zrozumiałem, że prawdziwa miłość wszystko znosi, wszystko przetrzyma…

Czasami wtulając się w tabernakulum, szepczę jej do ucha: „Mamo, nie płacz”… Bo płacze często, wiem to i czuję, choć nigdy się do tego nie przyzna. Została w jakiś sposób sama, w małej warmińskiej wiosce. Mąż w Niebie, najstarsza córka z mężem i córeczką w Holandii, druga siostra w Gdańsku, ja w Stargardzie. Czasami włączy sobie płytę Niemena. Jak w telewizji leci mecz piłki nożnej z udziałem polskiej reprezentacji, zapala świeczuszkę przy zdjęciu taty, bo Jurek był kibicem piłki nożnej i tak trzeba. Mówi mama, że wtedy kibicują razem. A wieczorem, siada skupiona i modli się za swoje dzieci. Choć są daleko, ona nosi ich w sercu. Jak prawdziwa matka, która nigdy matką być nie przestaje…

Nie płacz mamo… Jesteśmy z Tobą. Tak wiele ci zawdzięczam, mamo i tak bardzo cię kocham. Przyjdzie czas, że już nic nas rozłączać nie będzie, że razem z tatą hasać będziemy po niebiańskich pastwiskach, jak dawniej, spoglądając sobie w szczęśliwe oczy, pod czujnym okiem Mateczki Bożej i Jezusa, bez którego nie potrafimy żyć, bo tego nas nauczyłaś. A dziś dziękuję ci, mamo, za twoją wiarę i cierpliwość, która wyrzeźbiła w mojej duszy tęsknotę za Odwiecznym, pragnienie świętości, nadzieję, która umiera ostatnia. Dziękuję ci, że w twoich oczach mogę zobaczyć drugą moją Matkę, od której nauczyłaś się stać pod krzyżem do końca, syna ofiarując Niebiosom…

To także dzięki tobie, zostałem kapłanem i zakonnikiem. Dzięki twojej wierze, którą tak pieczołowicie w sobie i swoich dzieciach pielęgnowałaś, miałem odwagę pójść za Chrystusem, rezygnując z małżeństwa, jednego z najpiękniejszych Bożych cudów. To dzięki twojemu cichemu cierpieniu, które Bóg przetapiał w drogocenny kruszec, mam siły dzisiaj stać przy ołtarzu i walczyć o dusze tych, którzy pogubili się najbardziej. O mamciu, kochana moja, bądź przy nas jak najdłużej, wspieraj nas i kochaj, jak do tej pory… I nie płacz, mamo, ale ciesz się najdroższa, bo oto twój syn był umarły, a żyje, zagubił się a teraz się odnalazł.

Twój syn „Do swoich znów się rwie. Rwie się, lecz pada na nowo… „Ach, Mamo, nie płacz, nie!... Niebios przeczysta Królowo! Ty dalej prowadź mnie..."


9 komentarzy:

  1. Popłakałam się czytając ten wpis kiedy z taką miłością pisze Ksiądz o Mamie.. Ja nie mam i nigdy nie miałam takiego kontaktu ze swoją mamą i chyba troszkę zazdroszczę Księdzu.. Chciałabym żeby moja mama stała się dla mnie kimś tak ważnym.. Czytałam jakiś czas temu Księdza świadectwo i muszę przyznać że dawno się tak nie wzruszyłam, a dzisiaj napisał Ksiądz kwint esencję..
    Dziękuję Bogu za takich Kapłanów jak Ksiądz którzy mimo że w życiu bardzo wiele przeszli, potrafią o tym mówić w taki sposób, wspierając jednocześnie uciśnionych, zranionych, wołających o pomoc zwyczajnych ludzi..
    Bóg zapłać, Księże Rafale...
    Pozdrawiam,
    Justyna

    OdpowiedzUsuń
  2. eh moja mama mi nie ufa nie dogadujemy się ale ją bardzo kocham:(

    OdpowiedzUsuń
  3. Trudno czytając nie uronić łzy,ktoś kto pisze tak o swojej Mamie zasługuje na największy szacunek,Ks zaskakuje wiecznie...ja też mam kochaną mamę,ze względu na nią jestem jaka jestem i wszystko dla niej,boję się że niestety kiedyś mi jej zabraknie, a wiem jak to jest ten codzienny strach -bo też choruje..Bóg zapłać za te słowa,i za to że"Jesteś" kochany Kapłanie,Pamiętam w codz.modlitwie.:)pozdrawiam .E>G

    OdpowiedzUsuń
  4. Piękna muzyka i słowa pełne bólu ale jednocześnie z nutą nadziei , przyznam szczerze, że pierwszy raz słyszę o tym utworze. Czytając Księdza wspomnienia czułam się jakbym czytała o swoim życiu, tylko u mnie było troszkę inaczej. Kilka lat temu to właśnie mama zachorowała, z dnia na dzień było jej coraz trudniej poruszać się, wymagała coraz większej opieki... ale zawsze była pełna ciepła i z różańcem w dłoni i taką ją pamiętam. Często widzę mojego tatę jak wieczorami klęczy i zanosi Bogu te” wszystkie nasze dzienne sprawy”. Lubię te chwile, kiedy widzę jak On wierzy… i chyba dzięki temu też jeszcze trzymam się Pana Boga. Moi rodzice długo nie mogli mieć dzieci i pamiętam jak kiedyś tata mi powiedział, że mnie sobie wymodlili z mamą :) W sercu dziękuję, że mam takich rodziców gdyby nie oni, nikt nie dałby mi takiej lekcji miłości.

    Dziękuję Ci Księże Rafale...

    OdpowiedzUsuń
  5. To piękne z jaką miłością pisze Ksiądz tutaj o Mamie. Gdyby potrafiło tak więcej osób...
    Łączę się w modlitwie i pozdrawiam,
    Joasia

    OdpowiedzUsuń
  6. Mój drogi księże,Ty jak napiszesz to słowa płyną z ziemi do samego Nieba,myślałam,że tak kochać potrafi tylko Bóg.
    Dajesz nam prawdziwy wzór miłości.Gdy zaczęłam modlitwę za kapłanów często przychodziły na myśl słowa;czy warto? Dziś wiem że warto, za takich kapłanów,warto choćby nie wiem co.
    Uściskaj ode mnie swoją drogą mamę.Wzruszyłam się niezmiernie.Szczęść Boże!

    OdpowiedzUsuń
  7. świetny artykuł...poruszył mnie...pozdrawiam:)
    Lolek :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Wczoraj na pogrzebie Tadeusza w swoim bardzo osobistym, wzruszającym pożegnaniu przypomniałeś, że "Bóg sądzi z miłości". Te słowa i te, które przeczytałam teraz o Twojej Mamie i ta Muzyka - to wszystko wybiło mnie z mojej codziennej gonitwy. I dobrze, bo się trochę ostatnio pogubiłam; hierarchia wartości misternie od lat układana w wysoki stos zawaliła się... Trzeba ją poukładać na nowo - dziękuję za wskazanie kierunku.
    Będę tu zaglądać częściej...

    OdpowiedzUsuń
  9. Rzeczywiście chyba się nie da nie popłakać czytając te słowa. Mama Księdza to święta kobieta skoro taki przykład dała swoim dzieciom. Oby takich Mam i dzieci było jak najwięcej.

    Pozdrawiam serdecznie Księdza i Mamę :))

    z Bogiem

    Magda

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)