2 lutego 2012

Pomiędzy "faith" a "belief"

Coraz mniej z tego wszystkiego rozumiem. Wracając dzisiaj z Gdańska pociągiem, przyglądałem się ludziom siedzącym w przedziale. Byli zmęczeni i zamknięci w sobie. Szczerze im współczułem. I nagle się przeraziłem. Odłożyłem książkę Richarda M. Watta pt. "Gorzka chwała" na bok, wstałem i powędrowałem do toalety. Zrobiło się ciemno. Wokół i we mnie. Żadnego światła. I jedna myśl zaczęła rozrywać moje płaty mózgu na strzępy: jesteś identyczny jak oni. Zmęczony i zamknięty w sobie. Zamarłem w bezruchu...



Pociąg jechał dalej. W Dzień Życia Konsekrowanego. Zakonnik, hedonista, ofiara czasów ostatecznych, twór kultury i cywilizacji, która przekonuje kosmos, że można żyć bez Boga. I wiary. Można. Ale czy warto? W moich konsekrowanych wnętrznościach głucha cisza. "Gorzka chwała" z tego, że się coś poświęciło i poszło drogą rad ewangelicznych. I co z tego? Zawieszony pomiędzy faith (wiara) a belief (przekonania religijne) jechałem dalej pociągiem, z jakąś dziwną pustką w lędźwiach i niesmakiem z powodu myśli, które mnie przyatakowały.

Ponad dwanaście lat temu wstąpiłem do zakonu. Wszystko dla Boga i Polonii Zagranicznej. Wszystko i nic. Może dopada mnie kryzys wieku średniego. Może w połowie drogi na górę Karmel gęstnieją ciemności a światło Najwyższego oślepia totalnie oczy duszy. Może. Na szczęście czuję na sobie płaszcz ochronny, utkany z modlitw setek ludzi, którzy się modlą za jeszcze jednego chrystusowca, którego Bóg posłał, mimo wszystkich jego słabości i bezradnie pulsujących w sercu wątpliwości.

Chyba już nic nie zostało, co bym mógł Odwiecznemu ofiarować. Dłonie puste i milczące. Pod powiekami sucho, łzy zapomniały drogi, schowały się gdzieś, przepadły. Idę pod górę. Stopy bolą, protestują. Jak Eliasz czuję totalne "nic", uciekam, popadam w dekadencję, czuję oddech nihilistycznych demonów na plecach. Nie będę walczył. Nie mam sił. A może nie chcę. Schowam się w jaskini. W mroku skalistych korytarzy. Wiem, że się nie schowam. Wiem, że Najwyższy mnie znajdzie, że przyjdzie w delikatnym podmuchu wiatry, że będzie mi kazał wracać. Wszystko wiem. I to mnie przeraża. Nie chcę wiedzieć. Pan Cogito już mi się przejadł. Tęskno mi do mrówek, ważek i biedronek...

W końcu wieczorem odnajduję słowa krzepiące. Z pomocą przychodzi stary przyjaciel. Diakon z Edessy. Święty Efrem, ojciec i doktor Kościoła, poeta, diakon. Modlę się jego słowami.
Panie i Władco życia mego, nie daj mi ducha lenistwa, pożądania władzy i próżnych słów. Daruj zaś słudze Twemu ducha czystości, pokory, cierpliwości i miłości. O Panie, Królu, pozwól mi widzieć moje grzechy i nie osądzać brata mego, albowiem błogosławiony jesteś na wieki wieków. Amen.
W jaskini cicho. Czekam. Słychać tylko oddech. Wszystko dla Boga i Polonii Zagranicznej. Wszystko? Mój Boże, ale cóż znaczy "wszystko"?...

3 komentarze:

  1. Patrząc na to zdjęcie główne i uśmiechniętą twarz Księdza chce się tylko ( a może aż?) powiedzieć, żeby Ksiądz uśmiechnięty był zawsze i mimo wszystko. Może wtedy to inni będą sobie współczuć i szczerze się przerażą, dokąd zmierzają...

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie ta cisza stanie się źródłem siły i światła by przejrzeć w tym współczesnym mroku. Dziecko drogie, Najwyższy nic Ci nie będzie kazał, On przyjdzie, przytuli i Jego miłość sprawi, że sam zapragniesz się podnieść a Twoja dusza na nowo rozmiłuje się w cichym szeleście drzew.
    Bądź Księże taki jaki jesteś...tak bardzo Chrystusowy, nawet nie wiesz jak bardzo jest to nam potrzebne.
    "Bóg nabył was na własność za wielką cenę..."

    OdpowiedzUsuń
  3. Szczęść Boże! ksiądz wracał z pustką w sercu z Gdańska,a ja od południa po Mszy świętej pytałam,Pana Boga jak to jest,że idą tacy wspaniali ludzie za tobą,pełni sił,ducha i wiary,a mi brakuje chęci do modlitwy za nich.
    Cały wieczór myślałam jak pięknie ksiądz pełni swoją służbę Bogu i ludziom,czułam pustkę,że nic nie potrafię dać,ale na nowo powracały siły gdy pomyślałam,że przecież jest gdzieś kapłan,który daje siebie bez reszty z pięknym uśmiechem i radością,jak ksiądz myśli skąd to pochodzi,że tak odczuwamy księdza?.Można mieć puste ręce,ale chęć pójścia za Chrystusem daje to światło,które działa na ludzi.
    Swiat byłby strasznie smutny bez tych ofiar drogi księże Rafale.Pozdrawiam najmilej i modlę się za Ciebie.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)