10 lutego 2012

Wielki cichy Papież

Lekko uśmiechnięty, skromny, starszy, łagodny mężczyzna w bieli. "Niemal nigdy nie podnosi głosu - pisze o nim Terlikowski - i wygląda jak lekko przerażony wybrykami swoich uczniów nauczyciel". W jego kruchej sylwetce, naznaczonej przemijającym czasem, kryje się moc nie z tego świata. Rozkochany w liturgii i pismach św. Augustyna postanowił jak św. Benedykt z Nursji, nasączyć cywilizację Ewangelią i Bożym Duchem. Jak nikt inny w naszych chaotycznych czasach, stał się odważnym wojownikiem o duszę świata. Mowa o Benedykcie XVI, następcy św. Piotra i zastępcy Chrystusa na ziemi.

Nie ma łatwego życia. Postanawiając rozliczyć się z demonami etycznego i kulturowego relatywizmu oraz neopogaństwa, naraził się wielu. Czołowi ateiści, tacy jak: Hitchens czy Dawkins grożą mu procesami, przywódcy różnych państw (np. Angela Merkel) i pokaźna liczba unijnych komisarzy zajadle atakuje i krytykuje jego papieskie nauczanie, która sięga korzeniami Ewangelii. Wizyty Benedykta XVI w różnych krajach (szczególnie europejskich) prowokują środowiska lewicowe, gejowskie, ateistyczne, które organizują liczne masowe protesty, zamieniające się momentami w żenującą farsę (przykładowo protesty w Madrycie podczas Światowych Dni Młodzieży). Stał się znakiem sprzeciwu, prowokacją, a tym samym upodobnił się maksymalnie do swojego zmartwychwstałego Mistrza i Apostołów, którzy głosząc Dobrą Nowinę narażali się wielu możnym i rządzącym ówczesnym światem.

Takim cichym i odważnym wojownikiem o duszę świata był od zawsze. John Jay Hughes, nawrócony z anglikanizmu amerykański ksiądz katolicki, wspomina Ratzingera jeszcze jako profesora teologii, którą wykładał w latach siedemdziesiątych: "Po każdym wykładzie miało się ochotę iść do kościoła, żeby się pomodlić". W przeciwieństwie do niektórych nauczycieli akademickich Ratzinger nigdy nie pozwolił, by naukowa postawa osłabiła jego wiarę. Gdy przemawiał, czynił to najpierw jako ksiądz, a dopiero w drugiej kolejności jako uczony.

Jako nowo wybrany Papież nadal ze świętą gorliwością podejmuje walkę z zagrożeniami tego, co zwykliśmy określać "relatywizmem". Przypomnę tylko krótką definicję relatywizmu: jest to pogląd głoszący, że nie istnieje wyróżniony kodeks norm moralnych. Jego zwolennicy twierdzą, że nawet bardzo różniące się między sobą moralności są jednakowo słuszne. Przykład: zoofilia to pogląd, który ma równe prawo do zaistnienia, co heterofilia. Jeżeli mężczyzna ma prawo do aktu seksualnego z kobietą, to dlaczego mężczyzna zoofil nie miałby prawa do aktu z kozą? Przerażające. A jednak relatywizm króluje w europejskiej (i nie tylko) kulturze. Dla następcy Jana Pawła II relatywizm jest głównym zagrożeniem, z jakim zmierzyć się musi chrześcijaństwo. Bez przezwyciężenia tego niszczącego prawdę relatywistycznego myślenia, żadna religia i wspólnota nie będzie miała racji bytu i przyszłości. Papież ma też świadomość, że wojna duchowa z relatywizmem była, jest i będzie zażarta (i trudna) bo przecież oznacza ona sprzeciw wobec istoty cywilizacji zachodniej, moralnie pogubionej, wobec tego, co określa jej codzienne bytowanie. 

Alain Besancon słusznie zauważa, że "podczas, gdy Jan Paweł II zwalczał potworny reżim polityczny, komunizm, miał po swojej stronie całe społeczeństwo i większą część ludzkości. Benedykt XVI ma przeciwko sobie całość nowoczesnego społeczeństwa zrodzonego z kryzysu lat sześćdziesiątych z jego nową moralnością i nową religijnością". Benedykt XVI nie składa jednak broni. Totalistyczna, nowa religia pseudo-tolerancji i ślepego relatywizmu musi się skończyć i dlatego Papież tak mocno pokłada nadzieję w pokoleniu młodych. Ma się wręcz wrażenie, że ten nieustępliwy wojownik o duszę świata inwestuje z wielką gorliwością w stwarzanie i wychowywanie nowego pokolenia młodych chrześcijan, które odważnie stanie do walki o Kościół i nowe, chrześcijańskie oblicze ziemi.

 Oddajmy głos Benedyktowi XVI: "Szerzy się na nowo nietolerancja - to całkiem wyraźnie. Istnieją nowe normy myślenia, które mają być narzucone wszystkim. Są one ogłaszane w formie tak zwanej "negatywnej tolerancji". Dobrym przykładem jest stwierdzenie, że z powodu negatywnej tolerancji nie może być znaku krzyża w budynkach publicznych. W gruncie rzeczy przeżywamy w ten sposób zniesienie tolerancji, gdyż to oznacza, że wiara chrześcijańska nie może wyrażać się w sposób widzialny. Gdy na przykład w imię tolerancji chce się zmusić Kościół katolicki do tego, aby zmienił swoje poglądy na temat homoseksualizmu czy święceń kobiet, że Kościół nie może już zachować swojej tożsamości i że jakaś abstrakcyjna nowa religia staje się tyrańską normą, za którą musi podążyć każdy. (...) W rzeczywistości rozwój ten coraz wyraźniej prowadzi do nietolerancyjnego roszczenia nowej religii, która zgłasza pretensje do powszechnej obowiązywalności, gdyż jest rozumna, co więcej, jest nawet samym rozumem, który wszystko wie, i dlatego też nadaje ramy mające być normą dla wszystkich".

Mocne słowa i nietrudno przyznać Papieżowi racji, gdy spoglądamy z uwagą na to, co dzieje się na europejskich chociażby areopagach. Quasi-religijny oraz antychrześcijański (a jeśli tak to i antypapieski) charakter walki z Ojcem Świętym świetnie było widać w czasie ostatnich Światowych Dni Młodzieży w Madrycie. Prezerwatywy i prowokujące wyzwiska rzucane w młodych katolików, nagi gej kopulujący z figurą niedźwiedzia i inne prowokacje środowisk lewicowych oraz gejowskich pokazały do czego i do kogo odwołują się upojone relatywizmem środowiska europejskich nihilistów. Paradoksalnie, właśnie w Madrycie objawiła się tak mocno siła chrześcijaństwa. Rozmodlone, radosne i pokojowo nastawione rzesze młodych chrześcijan, nieodpowiadających na prowokacje oraz żenujące spektakle lewicowych i gejowskich środowisk zachwyciły świat i jednoznacznie zdyskredytowały hałaśliwą hucpę nihilistów. Młodzi chrześcijanie i ich Ojciec Święty triumfowali. 

Przyznaję szczerze, że coraz bardziej jestem Benedyktem XVI mocno zafascynowany. Bez wątpienia dał nam Bóg nieustępliwego i odważnego wojownika o duszę świata i prawo chrześcijan do swojego miejsca we współczesnym świecie. Wielki i cichy Papież, niestrudzony orędownik Dobrej Nowiny. Wspierajmy go codziennie modlitwą, kochani. Potrzebuje jej bardzo wiele. Niech Pan mu błogosławi. I strzeże...

2 komentarze:

  1. Życzymy Ojcu Świętemu Zdrowia,siły i wielu łask od Boga potrzebnych do wypełnienia Woli Bożej

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja tez jestem zafascynowana. Od samego poczatku, choc po JPII ciezko byo mi nawet pomyslec o innym papiezu. Pociaga mnie jego spokoj i niezlomna konsekwencja w przekonywaniu swiata do Chrystusa, A przeciez w halasie, ryku dzisiejszego reltywistycznego swiata Jego glos to szept. Pociagajacy bardzo. I wyrazny. Czytajmy Benedykta. Jego oredzia, adhotracje, encykliki, listy, ksiazki. Polecajmy innym. Zarazajmy. Latwo to znalezc, wystarczy wygooglowac. W szkole czesto zadaje dzieciom czytanie wlasnie Jego, choc nie ucze religii. Czytanie wraz z rodzicami. W domu ten glos przestaje byc szeptem, nic go nie zaglusza.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)