16 kwietnia 2012

Bóg jest Słońcem


Rozmawiałem z Bogiem nie jeden raz. Nazywają to "modlitwą". Człowiek staje przed Tym, o którym wiadomo, że potrafi kochać i kocha, do szaleństwa. Dziwne są te nasze rozmowy. Czasami coś słychać innym razem nic zupełnie a i tak wiadomo, że coś było, zaistniało. Lubię modlić się metodą Hioba. Prostolinijnie, bez ogródek. Nic nie posiadając i mając wszystko. Rozmawiać z odwiecznym jak Hiob. Czasami krzyczeć. Wywrzeszczeć, nie udawać, zakrztusić się bólem bezradności.

Te nasze rozmowy... Pełne słów wypowiedzianych, jędrnych albo zesztywniałych jak suszone śliwki. Innym razem słowa pokryte rosą milczenia, ukryte w bezkresie oczodołów i spojrzeń, nigdy nieodkrytych, świdrujących wnętrze. Czasami jedno słowo, dwa, trzy. I cisza. Czasami słowo, które przechodzi w spojrzenie, w adorację. Bez-słów. Tyle o formie. A treść? Mój Boże, taka zwyczajna, spocona całodzienną krzątaniną, umęczona, gotowa na pokrojenie, jak porządny bochen chleba.

O czym ksiądz rozmawia z Bogiem? Hm... O wszystkim i o niczym. Jak każdy, rasowy mężczyzna, który czuje zew natury i lubi rano wyjść z jaskini na "polowanie" (mamuty zastąpiwszy owcami, które potrafią czasami porządnie pobłądzić) nie jestem zbyt wylewny. Skrzętnie za to gromadzę w moim wewnętrznym królestwie pewne fakty, zdarzenia i ludzi, których kocham, choć zdarzają się i takie przypadki, o których miłowaniu mogę tylko pomarzyć. Na dzień dzisiejszy, rzecz jasna. I w to wszystko wpuszczam Boga. A czasami odkrywam, mocno zawstydzony, że On już tam siedzi, wyprzedziwszy mnie i wszystkie moje intelektualne podjazdy. Przyglądam Mu się wtedy i zaczynam bredzić, trochę zaskoczony, jak św. Piotr na górze Tabor, trzy po trzy, zwalony z nóg Światłem, które nie oślepia, choć wiele rozjaśnia.

Najbardziej się boję tych rozmów, w których z Jego milczenia, kipiącego od słów, mających stwórczą moc, odkrywam z przerażeniem, że dzisiaj polowania nie będzie i że to ja zostałem "upolowany" i że to jestem (tym razem) zagubioną zakonną owcą. Upolowany na sposób niebiański, czyli odnaleziony. Boję się tych rozmów i momentów, choć z drugiej strony, gdy już niesie mnie Odwieczny na ramionach, beczeć mi się chce z radości.

Mój przyjaciel Hiob nauczył mnie jednego. Mów do Boga w prawdzie i całą prawdę. Jak nie masz sił mówić milcz. Płacz i nie baw się w supermena, eksperta od wszystkiego, chłopczyka z drewnianą szabelką, który robi po cichu w gacie, powalony światem galopującym z prędkością światła w nicość, wystrojoną od stóp po głowę iluzjami łatwego szczęścia. "To Bóg jest Słońcem, ja Ziemią" (Benedykt XVI). W modlitwie chodzi o Słońce. A Ziemia niech się wokół Słońca kręci dalej. Bo pierwsze ma być pierwsze...

2 komentarze:

  1. "Klęczę przed Tobą

    a moja myśl nie może przyjść do Ciebie

    nie umiem z Tobą rozmawiać

    nie umiem kochać tak jak Ty

    nie potrafię wziąć nawet

    części Twego krzyża na ramiona

    Nie umiem żyć bez Ciebie

    a tak trudno żyć z Tobą

    i jeszcze trudniej kochać

    Wciąż czekasz na mnie

    patrzysz z krzyża

    Ileż Ty masz cierpliwości nade mną



    Klęczę przed Tobą

    Wiem tylko Panie

    że na koniec

    zostaniesz tylko Ty"





    "Ja taka zwykła i prosta

    Bez blasku sławy i siły

    Przed Tobą budować mam mosty

    I ścieżki prostować zawiłe.



    Ja taka słaba i szara

    Wpół zagubiona i mała

    Mam iskry rozmuchać w pożary

    I wieże budować na skałach.



    Gdzież mi do tego Boże

    W połowie drogi ustanę

    Chyba że mi pomożesz

    I wiarę podasz jak ramię."

    OdpowiedzUsuń
  2. Kochany i czcigodny księże,jakże dziekuję Ci za te piękne słowa rozmowy przed Bogiem,dziś wiem,dlaczego mi tak łatwo i tak wyjątkowo stoi się przed tobą,bo Ty go niesiesz.Widzę Go w twym zachowaniu,w oczach i tych wyjątkowych dłoniach,które tak potrafią przytulić,a wtedy wszystko co złe przemienia się w to co piękne.
    Serdecznie pozdrawiam,otaczam modlitwą kapłana i Jego wielkie serce.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)