To był jeden z listopadowych dni, w 2008 roku, pamiętam wyraźnie. Pracowałem wówczas w Szczecinie, w Sanktuarium Najświętszego Serca Pana Jezusa. Była niedziela. Pomyślałem sobie
przez moment – to wszystko nie ma sensu… Spowiedź nie ma sensu,
głoszenie Dobrej Nowiny nie ma sensu, Eucharystia nie ma sensu… Tu nawet nie
chodzi o ludzi, po których wiele z tego, co ofiaruje Kościół – spływa jak po
kaczce…
Na 10:00 było
dużo ludzi… Kościół wypełniony po brzegi. Chór, kadzidło, liturgia – jak to na
Sumie – poprawna i piękna. Po
Eucharystii wracam do domu zakonnego. Po drodze mijam wielu naszych
parafian. Uśmiecham się, z kilkoma z nich zamieniam parę słów. Świeci piękne
słońce. Jakieś małżeństwo po drugiej stronie ulicy pcha wózek, głośno się
śmiejąc. Patrzę na nich i natura faceta po trzydziestce zaczyna cisnąć. Myślę
sobie – nigdy nie będę miał dzieci…
W seminarium o tym nie myślałem. Nie było czasu. Nie było potrzeby. Ktoś kiedyś porównał seminarium do dobrej szklarni, w której rosną se spokojnie piękne, soczyste pomidory. Jest ciepło, jest bezpiecznie, rośnie sobie pomidorek. Nie wie jeszcze biedaczysko, że już nie długo brutalnie go zerwą, wywiozą na brudny i zakurzony stragan z warzywami i owocami, sprzedadzą jak niewolnika i zjedzą…
Jem szybko
obiad. Żeberka – palce lizać. I lecę do konfesjonału. Przychodzi jak zwykle
wielu. Niektórzy po kilku latach. Płaczą… Inni drżą. Są też tacy, którzy
klękają, próbują coś powiedzieć – bo muszą, udzielam rozgrzeszenia i podpisuję
karteczki. Jednych pocieszam, innych podnoszę na duchu. Niektórych proszę –
"Przychodź tu częściej… Daj Bogu szansę, wpuść go w to wszystko, co cię
przerasta, boli"… A potem wychodzę z konfesjonału, przez moment spoglądam
w kierunku tabernakulum. On tam jest… I jak to robi, kurczę, że jest tam, jest
w konfesjonale, jest na ołtarzu – w kilku miejscach jednocześnie?… Ot, takie
myśli luźne i nieuczesane, na poziomie pobożnego chłopca, przygotowującego się
do I Komunii Świętej. Wszystkich mądrych teologów przepraszam za tę moją
infantylizację prastarych dogmatów…
Odpowiedź
przychodzi bardzo szybko: On to robi z miłości i z miłością. Tak jak dobra
żona, co dwoi się i troi, by zdążyć z przygotowaniem dobrej kolacji dla męża,
który lada moment powróci zmęczony z pracy… Dwoi się i troi – jak dobry Bóg w
kościele… Gdzie się nie spojrzysz: jest i działa. Z miłości i z miłością!
Chwilę później
wpadają do mojej zakonnej dziupli zwierzaczki me umiłowane - tzn. zespół, który
gra na 18:00. Rozpoczyna się próba. Wymykam się na chwilę z ks. Mariuszem i
ks. Marcinem do sióstr zakonnych na szybką kawkę. Wracam a oni grają , śpiewają
– będzie "pięknie"… I było. Zagrali jak zwykle z pasją i sercem. Stoję
znowu w wypełnionym kościele, patrzę się w twarze i oczy zgromadzonych, oni się
patrzą na mnie i tak się patrzymy na siebie, śpiewamy, modlimy się – a nagle
Bóg przechodzi. I znowu w kilku miejscach jednocześnie – zresztą jakich
"kilku" – w kościele ponad 600 osób. Przechodzi więc ten Bóg przez
nas, tu i ówdzie się zatrzymuje, do niektórych tylko zagląda. A potem
posłusznie wraca do moich rąk i trzymam Go mocno, choć jest to moc połączona z
najwyższą subtelnością. Trzymam go w dłoniach, nad ołtarzem i mówię wszystkim:
"Oto Jezus Chrystus, oto Baranek Boży"…
Uwielbiam ten
moment. Znikam wtedy nagle, bo wszyscy patrzą się na Boga… Myślę sobie: On
ukryty w Chlebie, ja ukryty za Chlebem. Nie widać nas a jesteśmy…
I znowu wracam
do domu zakonnego. Ulica pachnie bzem. Czarna sutanna trzepocze na wietrze. Idę
i nie myślę o niczym. A jeszcze przed chwilą trzymałem w łapach niegodnych
żywego Boga. Za chwilę wrócę z powrotem do kościoła, by spowiadać. I nagle…
Czuję zmęczenie… Zniechęcenie… Bez pachnie dalej, jest ulica i nie ma ulicy,
idę powoli, czuję ból w kolanie, zaczynam się modlić, chyba mi nie wychodzi,
ale próbuję dalej. Czy to wszystko
ma sens?…
Diabeł czekał
cierpliwie. Cały dzień. I w końcu zwabił mnie, stanąłem przy drzewku poczciwej
refleksji i słyszę: "Co się trudzisz chłopie… To wszystko i tak nie ma
sensu"… Daję słowo – było jak w Ewangelii, scena kuszenia Jezusa, sucha
pustynia – łapiecie klimat?… Pachnący
bzem erudyta, znawca doskonały człowieczej natury, znający na pamięć biblijne
wersety – podsuwa mi słowa z Ewangelii: "mają uszy a nie słyszą, mają oczy
ale nie widzą – stary, to nie ma sensu"…
Milczę… A potem idę
znowu do kościoła, siadam w konfesjonale. Jeszcze podaję ludziom, drżącą
dłonią, Komunię Świętą. Patrzę w ich rozmodlone twarze i chce mi się płakać…
Może nie widzą, może nie słyszą – ja też nie widzę i też nie słyszę a Bóg swoje
robi. Z sensem to, czy bez sensu – Bóg swoje robi… Z miłości i z
miłością. I znów się
okazuje, że w Dies Domini – kiedy spotykamy tak mocno żywego Boga - mistrz w bezsenności
– Ojciec Kłamstwa, próbuje wszystko rozwalić kusząc nawet biednego zakonnika..
Za to
(nie)ostanie kuszenie – dziękuję Ci Panie. Tymczasem
nadchodzi wieczór. Późny i chłodny. Czas na Kompletę. Czas na słowa, którymi
karmi nas dzień w dzień – Najwyższy. I ta końcowa
prośba (połączona z błogosławieństwem), która księdzu przypomina o Niebie…
+ Noc spokojną i
śmierć szczęśliwą niech nam da Bóg Wszechmogący, Ojciec i Syn i Duch Święty.
Amen.
"Aby innych zapalać, trzeba samemu płonąć". Płomieniem miłości do Boga i drugiego człowieka :)
OdpowiedzUsuńBracie Rafale...jeśli potrzebujesz pocieszenia...energii do działania to ją właśnie otrzymałeś !
Rodzina,dzieci...to jest powołanie, ale nie ostateczne. Na tym nie kończy się życie, świat. To przekazanie cząstki "siebie", by "ocalić swój ślad od zapomnienia". Dobrze jeśli to wspomnienie będzie pozytywne, wartościowe i niezapomniane. Ostatecznym celem jest ZBAWIENIE swojej DUSZY. RADOŚĆ, WOLNOŚĆ !!! Tęsknota księdza za rodziną, dziećmi...myślę, że to jest dopiero KUSZENIE DIABŁA !!! Ja mam rodzinę...niepełną, a chciałem być kiedyś księdzem - zakonnikiem "SERCANINEM". POZDRAWIAM. Kolega S. :) myślami dąż do CEL-u :)
Dzięki S. +pozdrawiam
OdpowiedzUsuńOj,oj czcigodny księże,ale Cię wzięło,rozmarzyłeś się bardzo,ale wszystko to niestety tak jest,że ani dnia nie przeżyjesz w spokoju jeśli chcesz trwać w Bogu,kusy ko widzi wie i się wścieka.
OdpowiedzUsuńNiestety my w rodzinach też mamy takie wątpliwości,najpierw gdy coś się nie układa,potem gdy rodzą się dzieci,płacz po nocach brak snu,zmęczenie,czasami chce się powiedzieć dość,ale potem wszystko się zmienia,dziecko się uśmiecha,serce topnieje,mąż mówi dobre słowo,wszystko mija jak z dotknięciem czarodziejskiej różdzki,wtedy mówimy,warto było.
Teraz czas pomyśleć o innych,spotykam bliznich,zauważam ich trud,nie radzą sobie staram się pomóc,bo przecież powinnam Bogu jakoś podziękować za dobro,ktore otrzymałam.I jest jeszcze ktoś o kim też powinnam i bardzo pragnę pomyśleć,właśnie ktoś taki jak Ty ks.Rafałku,jest was wielu i trzeba o was pamiętać w modlitwach.Wychodzimy z apelu,krótka rozmowa ze znajomymi i ktoś daje sygnał,ksiądz jest chory musimy się za niego pomodlić i tak codziennie,cieszymy się,że mamy kapłanów,to dzięki Nim możemy czuć radość w Bogu,otrzymywać Ciało Chrystusa,to dzięki Wam drogi księże chce się żyć,a więc nie dziw się,że kusy tak szaleje.Drogi kwiatku bądz z nami i napelniaj swe dłonie Bożymi Darami i rozdzielaj ludziom.
Bądz dumny ze swego powołania,tak jak my jesteśmy dumni,że mamy Ciebie.Pozdrawiam serdecznie.
bo czasem wydaje się, że tylko mój młody, niedojrzały, siedemnastoletni umysł jest tak pogmatwany, by mimo piękna, miłości i otwartości ramion Pańskich uciekać od Niego. wiara jednak trzyma mnie i ciągnie, choć czasem nieudolnie, do Boga, do Kościoła, do tych, którzy mimo wad, mimo bycia po prostu ludzmi, którzy popełniają błędy, starają się trwać w Chrystusie. dziękuję za każde słowo, które pokazuje mi szczerość i wiarę, jaka tkwi w Księdzu, w Was.
OdpowiedzUsuń