12 maja 2012

(Nie)ostatnie kuszenie księdza


To był jeden z listopadowych dni, w 2008 roku, pamiętam wyraźnie. Pracowałem wówczas w Szczecinie, w Sanktuarium Najświętszego Serca Pana Jezusa. Była niedziela. Pomyślałem sobie przez moment – to wszystko nie ma sensu… Spowiedź nie ma sensu, głoszenie Dobrej Nowiny nie ma sensu, Eucharystia nie ma sensu… Tu nawet nie chodzi o ludzi, po których wiele z tego, co ofiaruje Kościół – spływa jak po kaczce…
Na 10:00 było dużo ludzi… Kościół wypełniony po brzegi. Chór, kadzidło, liturgia – jak to na Sumie – poprawna i piękna. Po  Eucharystii wracam do domu zakonnego. Po drodze mijam wielu naszych parafian. Uśmiecham się, z kilkoma z nich zamieniam parę słów. Świeci piękne słońce. Jakieś małżeństwo po drugiej stronie ulicy pcha wózek, głośno się śmiejąc. Patrzę na nich i natura faceta po trzydziestce zaczyna cisnąć. Myślę sobie – nigdy nie będę miał dzieci…

W seminarium o tym nie myślałem. Nie było czasu. Nie było potrzeby. Ktoś kiedyś porównał seminarium do dobrej szklarni, w której rosną se spokojnie piękne, soczyste pomidory. Jest ciepło, jest bezpiecznie, rośnie sobie pomidorek. Nie wie jeszcze biedaczysko, że już nie długo brutalnie go zerwą, wywiozą na brudny i zakurzony stragan z warzywami i owocami, sprzedadzą jak niewolnika i zjedzą…

Jem szybko obiad. Żeberka – palce lizać. I lecę do konfesjonału. Przychodzi jak zwykle wielu. Niektórzy po kilku latach. Płaczą… Inni drżą. Są też tacy, którzy klękają, próbują coś powiedzieć – bo muszą, udzielam rozgrzeszenia i podpisuję karteczki. Jednych pocieszam, innych podnoszę na duchu. Niektórych proszę – "Przychodź tu częściej… Daj Bogu szansę, wpuść go w to wszystko, co cię przerasta, boli"… A potem wychodzę z konfesjonału, przez moment spoglądam w kierunku tabernakulum. On tam jest… I jak to robi, kurczę, że jest tam, jest w konfesjonale, jest na ołtarzu – w kilku miejscach jednocześnie?… Ot, takie myśli luźne i nieuczesane, na poziomie pobożnego chłopca, przygotowującego się do I Komunii Świętej. Wszystkich mądrych teologów przepraszam za tę moją infantylizację prastarych dogmatów…

Odpowiedź przychodzi bardzo szybko: On to robi z miłości i z miłością. Tak jak dobra żona, co dwoi się i troi, by zdążyć z przygotowaniem dobrej kolacji dla męża, który lada moment powróci zmęczony z pracy… Dwoi się i troi – jak dobry Bóg w kościele… Gdzie się nie spojrzysz: jest i działa. Z miłości i z miłością!

Chwilę później wpadają do mojej zakonnej dziupli zwierzaczki me umiłowane - tzn. zespół, który gra na 18:00. Rozpoczyna się próba. Wymykam się na chwilę z ks. Mariuszem i ks. Marcinem do sióstr zakonnych na szybką kawkę. Wracam a oni grają , śpiewają – będzie "pięknie"… I było. Zagrali jak zwykle z pasją i sercem. Stoję znowu w wypełnionym kościele, patrzę się w twarze i oczy zgromadzonych, oni się patrzą na mnie i tak się patrzymy na siebie, śpiewamy, modlimy się – a nagle Bóg przechodzi. I znowu w kilku miejscach jednocześnie – zresztą jakich "kilku" – w kościele ponad 600 osób. Przechodzi więc ten Bóg przez nas, tu i ówdzie się zatrzymuje, do niektórych tylko zagląda. A potem posłusznie wraca do moich rąk i trzymam Go mocno, choć jest to moc połączona z najwyższą subtelnością. Trzymam go w dłoniach, nad ołtarzem i mówię wszystkim: "Oto Jezus Chrystus, oto Baranek Boży"…

Uwielbiam ten moment. Znikam wtedy nagle, bo wszyscy patrzą się na Boga… Myślę sobie: On ukryty w Chlebie, ja ukryty za Chlebem. Nie widać nas a jesteśmy…

I znowu wracam do domu zakonnego. Ulica pachnie bzem. Czarna sutanna trzepocze na wietrze. Idę i nie myślę o niczym. A jeszcze przed chwilą trzymałem w łapach niegodnych żywego Boga. Za chwilę wrócę z powrotem do kościoła, by spowiadać. I nagle… Czuję zmęczenie… Zniechęcenie… Bez pachnie dalej, jest ulica i nie ma ulicy, idę powoli, czuję ból w kolanie, zaczynam się modlić, chyba mi nie wychodzi, ale próbuję dalej. Czy to wszystko ma sens?…

Diabeł czekał cierpliwie. Cały dzień. I w końcu zwabił mnie, stanąłem przy drzewku poczciwej refleksji i słyszę: "Co się trudzisz chłopie… To wszystko i tak nie ma sensu"… Daję słowo – było jak w Ewangelii, scena kuszenia Jezusa, sucha pustynia – łapiecie klimat?…  Pachnący bzem erudyta, znawca doskonały człowieczej natury, znający na pamięć biblijne wersety – podsuwa mi słowa z Ewangelii: "mają uszy a nie słyszą, mają oczy ale nie widzą – stary, to nie ma sensu"…

Milczę… A potem idę znowu do kościoła, siadam w konfesjonale. Jeszcze podaję ludziom, drżącą dłonią, Komunię Świętą. Patrzę w ich rozmodlone twarze i chce mi się płakać… Może nie widzą, może nie słyszą – ja też nie widzę i też nie słyszę a Bóg swoje robi. Z sensem to, czy bez sensu – Bóg swoje robi… Z miłości i z miłością. I znów się okazuje, że w Dies Domini – kiedy spotykamy tak mocno żywego Boga - mistrz w bezsenności – Ojciec Kłamstwa, próbuje wszystko rozwalić kusząc nawet biednego zakonnika..

Za to (nie)ostanie kuszenie – dziękuję Ci Panie. Tymczasem nadchodzi wieczór. Późny i chłodny. Czas na Kompletę. Czas na słowa, którymi karmi nas dzień w dzień – Najwyższy. I ta końcowa prośba (połączona z błogosławieństwem), która księdzu przypomina o Niebie…

+ Noc spokojną i śmierć szczęśliwą niech nam da Bóg Wszechmogący, Ojciec i Syn i Duch Święty.

Amen.

4 komentarze:

  1. Anonimowy12 maja, 2012

    "Aby innych zapalać, trzeba samemu płonąć". Płomieniem miłości do Boga i drugiego człowieka :)
    Bracie Rafale...jeśli potrzebujesz pocieszenia...energii do działania to ją właśnie otrzymałeś !
    Rodzina,dzieci...to jest powołanie, ale nie ostateczne. Na tym nie kończy się życie, świat. To przekazanie cząstki "siebie", by "ocalić swój ślad od zapomnienia". Dobrze jeśli to wspomnienie będzie pozytywne, wartościowe i niezapomniane. Ostatecznym celem jest ZBAWIENIE swojej DUSZY. RADOŚĆ, WOLNOŚĆ !!! Tęsknota księdza za rodziną, dziećmi...myślę, że to jest dopiero KUSZENIE DIABŁA !!! Ja mam rodzinę...niepełną, a chciałem być kiedyś księdzem - zakonnikiem "SERCANINEM". POZDRAWIAM. Kolega S. :) myślami dąż do CEL-u :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonimowy12 maja, 2012

    Oj,oj czcigodny księże,ale Cię wzięło,rozmarzyłeś się bardzo,ale wszystko to niestety tak jest,że ani dnia nie przeżyjesz w spokoju jeśli chcesz trwać w Bogu,kusy ko widzi wie i się wścieka.
    Niestety my w rodzinach też mamy takie wątpliwości,najpierw gdy coś się nie układa,potem gdy rodzą się dzieci,płacz po nocach brak snu,zmęczenie,czasami chce się powiedzieć dość,ale potem wszystko się zmienia,dziecko się uśmiecha,serce topnieje,mąż mówi dobre słowo,wszystko mija jak z dotknięciem czarodziejskiej różdzki,wtedy mówimy,warto było.
    Teraz czas pomyśleć o innych,spotykam bliznich,zauważam ich trud,nie radzą sobie staram się pomóc,bo przecież powinnam Bogu jakoś podziękować za dobro,ktore otrzymałam.I jest jeszcze ktoś o kim też powinnam i bardzo pragnę pomyśleć,właśnie ktoś taki jak Ty ks.Rafałku,jest was wielu i trzeba o was pamiętać w modlitwach.Wychodzimy z apelu,krótka rozmowa ze znajomymi i ktoś daje sygnał,ksiądz jest chory musimy się za niego pomodlić i tak codziennie,cieszymy się,że mamy kapłanów,to dzięki Nim możemy czuć radość w Bogu,otrzymywać Ciało Chrystusa,to dzięki Wam drogi księże chce się żyć,a więc nie dziw się,że kusy tak szaleje.Drogi kwiatku bądz z nami i napelniaj swe dłonie Bożymi Darami i rozdzielaj ludziom.
    Bądz dumny ze swego powołania,tak jak my jesteśmy dumni,że mamy Ciebie.Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Anonimowy12 maja, 2012

    bo czasem wydaje się, że tylko mój młody, niedojrzały, siedemnastoletni umysł jest tak pogmatwany, by mimo piękna, miłości i otwartości ramion Pańskich uciekać od Niego. wiara jednak trzyma mnie i ciągnie, choć czasem nieudolnie, do Boga, do Kościoła, do tych, którzy mimo wad, mimo bycia po prostu ludzmi, którzy popełniają błędy, starają się trwać w Chrystusie. dziękuję za każde słowo, które pokazuje mi szczerość i wiarę, jaka tkwi w Księdzu, w Was.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)