13 maja 2012

Ołówek w ręku Boga


"Mój własny Jezu! (...) Czuję w duszy po prostu ten straszliwy ból z powodu utraty - Boga, który mnie nie chce - Boga, który nie jest Bogiem - Boga, który naprawdę nie istnieje (proszę Jezu, wybacz moje bluźnierstwa - kazano mi pisać wszystko). Ta ciemność, która otacza mnie z każdej strony - nie potrafię wznieść swojej duszy do Boga - nie dociera do niej żadne światło ani natchnienie"... Te wstrząsające słowa napisała w jednym ze swoich listów matka Teresa z Kalkuty, w 1959 roku. Tajemnicę jej udręczonej duszy znało tylko kilka osób. Dziś, kiedy czytamy listy błogosławionej misjonarki miłości - jesteśmy poruszeni do głębi... 



Tak jak byliśmy poruszeni wielkim dziełem miłosierdzia, którego ta krucha Albanka dokonywała na oczach całego świata, oddana całkowicie Chrystusowi... Znamy ten promienny uśmiech, który zgasł nagle w 1997 roku. Tę twarz potrafią skojarzyć bardzo szybko miliony ludzi na całym świecie. Ale dopiero od nie dawna znamy namiastkę tego wszystkiego, co kryło się pod tym uśmiechem.

Kobieta pozornych tylko kontrastów i nieżyciowej filozofii, dla której zjednała tysiące. Kierując się misją miłości zdołała zgromadzić tysiące wolontariuszy, gotowych ofiarować swój czas bądź pieniądze na rzecz potrzebujących. Przyszła na świat w 1910 roku w rodzinie albańskiej, umarła  będąc obywatelką Indii, chociaż honorowe  obywatelstwo przyznały jej liczne miasta i największe mocarstwo współczesnego świata Stany Zjednoczone. W wieku 38 lat wychodząc sama na ulice Kalkuty, w niespełna czterdzieści lat dotarła do 127 krajów z misją pomocy potrzebującym. Pragnęła pomagać najuboższym a opieką swą otoczyła umierających, trędowatych, ociemniałych, niechciane niemowlęta i dzieci, kaleki, starców, pogrążonych w depresji, alkoholików, chorych na AIDS i więźniów.  Ślubując ubóstwo, pracą rąk własnych potrafiła obudzić sumienia milionów i zyskać wsparcie dla tysięcy. Będąc katolicką zakonnicą zjednała sobie hindusów, muzułmanów, a nawet ateistów dla wspólnego dzieła pomocy ubogim i odrzuconym. Chociaż nie miała wyższego wykształcenia doktorat honoris causa ofiarowały jej najznakomitsze uniwersytety m.in. Cambridge, Harvarda , San Diego, Jagielloński. Pomimo, że nie zabiegała o rozgłos poznał ją cały świat, doceniając jej wysiłki i przyznając liczne narody w dowód uznania.
Uważała, że jest tylko "ołówkiem w ręku Boga". Była przekonana, że Bóg używa jej "nicości", by ukazać swą wielkość. Nie potrafiła ukryć (choć mocno tego pragnęła) swojej pracy wśród ubogich. Udawało się jej natomiast utrzymywać w ukryciu najgłębsze tajemnice własnej relacji z Bogiem. Jedynymi, którzy znali jej bolesne doświadczenia głębokiego życia wewnętrznego, byli nieżyjący już arcybiskup Kalkuty Ferdinand Perier oraz kilku księży ( w tym jej długoletni kierownik duchowy - o. Celeste Van Exem). Niosąc najuboższym najprostsze gesty chrześcijańskiej miłości i miłosierdzia oraz Tego, który nazwał siebie "Światłością" - musiała zapłacić wysoką cenę, żyjąc w "straszliwych ciemnościach" swojego ducha.

W liście do jednego ze swoich kierowników duchowych pisała: "Ojcze - od roku 49 albo 50 to straszliwe poczucie pustki - ta niewypowiedziana ciemność - ta samotność - ta nieustanna tęsknota za Bogiem - która przyprawia mnie o ten ból w głębi serca. Ciemność jest taka, że naprawdę nic nie widzę - ani umysłem, ani rozumem. Miejsce Boga w mojej duszy jest puste. Nie ma we mnie Boga. Kiedy ból tęsknoty jest tak wielki - po prostu tęsknię i tęsknię za Bogiem - i wtedy jest tak, że czuję - On mnie chce - nie ma Go tu. Bóg mnie nie chce. Czasem słyszę po prostu, jak moje serce krzyczy - "Mój Boże", i nic więcej się nie dzieje. To tortury i cierpienie, których nie potrafię wytłumaczyć"...

Te duchowe doświadczenia "ciemności" były dla Teresy prawdziwą udręką. Dopiero z czasem, z pomocą duchowych kierowników, stopniowo uświadamiała sobie, że owe wewnętrzne cierpienia są istotnym elementem dzieła służenia najuboższym. Był to jej udział w męce Chrystusa na krzyżu - ze szczególnym naciskiem położonym na pragnienie Jezusa rozumiane jako tajemnica Jego tęsknoty za miłością i zbawieniem każdego człowieka. W końcu Teresa uznała, że jej tajemnicze cierpienie jest odciskiem, jaki w jej duszy zostawiła męka Chrystusa. Świadomie zatem weszła w tajemnicę Kalwarii. Kalwarii Jezusa i kalwarii ubogich. W 1962 roku, w liście do o.Josepha  Neunera pisała: "Jeśli kiedykolwiek będę Świętą - na pewno będę Świętą od "ciemności". Będę ciągle nieobecna w Niebie - aby zapalać światło tym, którzy są w ciemności na ziemi"...

Matko Tereso... Uboga misjonarko miłości, ikono tego, co w człowieku najpiękniejsze i najwrażliwsze. Ciągle nieobecna w niebie orędowniczko wszystkich pogrążonych w ciemnościach... Prowadź nas w stronę Odwiecznego Światła. Wspieraj tych, którzy przechodzą przez ciemne doliny, niosąc w sobie wewnętrzne udręczenie... Bądź z tymi, którzy pełni lęku, nie wiedzą dokąd iść... Pocieszaj walczących z bluźnierstwami - osłabiającymi ich ducha wiary... Zapalaj nam światło, byśmy w ciemnościach wiary i duchowych zmagań, pomimo samotności - umieli tak jak TY Tereso - kroczyć ścieżkami ślepej ufności w miłosierdzie naszego Pana... Matko Tereso... Święta od "ciemności"... Ora pro nobis...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)