31 lipca 2012

Lis i Hołownia w jednym stali domku

Patrzyłem się w oblicze naszego Pana w Manopello, adorowałem Ciało Chrystusa i Krew Jego w Lanciano, gdy w kraju nad Wisłą jeden z najbardziej gorliwych i dziwnych zarazem katolickich dziennikarzy - publicysta Szymon Hołownia dojrzał wreszcie (i gorąco w to wierzę) do męskiej decyzji, by opuścić szeregi redakcji Newsweeka - obecnie najbardziej zajadłej w krytyce Kościoła. Kolejny numer szambowego pisma i kolejny strzał w Kościół i temat, który łatwy nie jest, ale nad którym pochylić się warto, choć nie w tak prostacki i niesprawiedliwy sposób, jak to uczynili dziennikarze "lisowszczyzny". Nawet Hołownia tego nie wytrzymał. Spakował walizki i opuścił gromadę Tomasza Lisa.

Swego czasu Hołownia na łamach Newsweeka próbował mi dokopać, gdy wstawiłem się za ludźmi na Krakowskim Przedmieściu, broniącymi tam krzyża ( "Smutno mi Boże" ). Napisał m.in., że chyba mam problemy w rozumieniu eklezjologii. Może i mam, nie wiem. Ale to wszystko, co składa się na Kościół nie jest tylko do rozumienia. Tu potrzeba czegoś więcej - serca. Eklezjologia jest nie tylko dziedziną teologii, ale przede wszystkim żywym doświadczeniem żywej wspólnoty - Oblubienicy Chrystusa, którą Pan ciągle wyprowadza na pustynię, by mówić do jej serca. Hołowni "przygoda z Kościołem", mocno oparta na intelektualnej żonglerce tematami wiary i katolicyzmu (tudzież chrześcijaństwa), soczystym (przyznaję całkiem szczerze i z podziwem) stylu pisania - nie mogła oprzeć się ani upływowi czasu, ani diabelskiej taktyce, której pan Szymon uległ całkiem w dobrej wierze, choć naiwnie, niestety. Owa taktyka polega na tym, że diabeł wciąga człowieka w grę pozornie szlachetną, choć niebezpieczną okropnie a polegającą na tym, że człowiek zaczyna zbyt mocno pokładać ufność w potędze swojej osobowości i intelektu, która ustawia go gdzieś pośrodku, choć w Ewangelii owego "pośrodku" nie ma, jest bowiem albo "tak" albo "nie".

Po raz kolejny uświadomiłem to sobie w San Giovanni Rotondo, gdy kilka dni temu modliłem się przy sarkofagu o. Pio. W czym tkwił fenomen świętego kapucyna? Nie w stygmatach, nie w jego darach i charyzmatach. To wszystko było darem Najwyższego i owszem, ale nie miałoby żadnej wartości, gdyby nie prosta wiara i ewangeliczny radykalizm włoskiego zakonnika. W ręku trzymał różaniec, czytał Pismo Święte, Katechizm Kościoła Katolickiego i Kodeks Prawa Kanonicznego. Modlił się na brewiarzu, odprawiał Drogę Krzyżową, pościł. Żadnych ewangelizacyjnych fajerwerków, intelektualnych wywodów. Powtarzał jak mantrę wszystkim naokoło: masz prosty wybór - albo wybierasz Niebo albo piekło. "Albo "tak" albo "nie" Panu Bogu i nie wypowiedziane (bo gadać wszyscy potrafimy dużo i sprawnie), ale przeżyte życiem, świadectwem, radykalnym opowiedzeniem się za Chrystusem. Jak chcesz zrobić dobrze wszystkim,  nikomu dobrze nie zrobisz. Nie można wszystkich pieścić jednakowo, zabawiać się w dialogi i niekończące się (i nic nie dające) intelektualne pogawędki, z których nic nie wynika.

Ojciec Pio słynął ze swojej surowości i radykalizmu. Nie jednego swojego penitenta przegnał z konfesjonału, nie dając rozgrzeszenia. Opowiada jedna z duchowych córek włoskiego kapucyna, że pewnego dnia powiedziała ojcu Pio: "Ojcze, nie powinieneś źle traktować ludzi. Jeśli nie przestaniesz, więcej nie przyjdą". A o. Pio na to: "Pracuję tak, jak pracuje się przy młocce: uderza się w kłosy, by oddzielić ziarno od plew. Następnie przedmuchuje się: plewy ulatują, a ziarno zostaje".  Zawsze miałem wrażenie, że Hołownia jest w postrzeganiu świata mocno naiwny, podobnie w interpretacji Ewangelii, którą uprościł maksymalnie. Cóż z tego, że gadał z wieloma osobami, w telewizji, na salonach i galeriach handlowych? Pogadali sobie, pogadali i wszyscy rozeszli się do domów. Podobnie z książkami autorstwa Hołowni: poczytali, poczytali i odłożyli na półkę, albo wyrzucili do śmietnika. Czego zabrakło i brakuje w tym wszystkim? Radykalizmu ewangelicznego i odwagi, by w określonym momencie powiedzieć jasno i klarownie: tu jest granica, której przekroczyć się nie da. Gdyby Hołownia stanął na dziedzińcu Piłata, zamiast Jezusa, na pytanie rzymskiego namiestnika "cóż to jest prawda" odpowiedziałby szybko, długo i soczyście, cytując różnych autorów, błyskotliwie tłumacząc coś, czego wytłumaczyć się nie da. Piłat by przyklasnął, urzeczony świetną erudycją, Żydzi czuliby się usatysfakcjonowani, wszystkim byłoby fajnie. Taki "hołowniany styl", made in "Słoneczne Tarasy", ale czy dałby się ukrzyżować? Nie wiem. I właśnie to mnie w Hołowni zawsze lekko irytowało i irytuje: słodkie "gadu gadu", modne w wielu środowiskach, ale żadnej gotowości do konkretnego, ewangelicznego i klarownego stylu życia, bez omijania możliwości odrzucenia i krzyża.

Panu Szymonowi życzę wszystkiego dobrego. Mam świadomość, że do ewangelicznej wyrazistości dojrzewa się czasami żmudnie i długo. Być może to jest właśnie droga zdolnego polskiego dziennikarza i publicysty. Niech łamie sobie kolejne zęby na kamieniach i chlebie, niech dojrzewa nadal i obumiera niczym ziarno rzucone w czarną ziemię. Życzę też Hołowni, by nie bał się iść pod prąd, czyli na krzyż. Także w swojej publicystycznej i książkowej twórczości. Lis i Hołownia w jednym stali domku. Bogu dzięki, że jeden z lokatorów przejrzał na oczy i postanowił się wyprowadzić. A "lisowszczyzna", no cóż, niech dalej wali w Kościół ze swoich śmiesznych armatek, w końcu Pan Lis i jego lizusy nic innego robić nie potrafią. Jak nie umie się napisać dobrego i rzetelnego artykułu to puszcza się gów..... w kolorowych i złotych papierkach, którym (niestety) wciąż spora grupa lemingów znad Wisły nie pogardza i ze smakiem przeżuwa. Ich wybór. Albo piekło, albo Niebo. O czyśćcu nie wspominam, bo też i po co, przecież czyściec to przedsionek Nieba...


10 komentarzy:

  1. Sam byś ojcem zaczął gadać z tymi, z którymi Holownia nie boi sie gadać. Jak to mawiał św. Paweł - stałem sie wszystkim dla wszystkich, byleby niektórych pozyskać dla Chrystusa.
    Każdy z nas ma swoje odcinki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Grzegorzu, zgadza się, nie gadam, tylko rozmawiam i głoszę Dobrą Nowinę (życiem nade wszystko...przynajmniej się staram i próbuję). Pracuję od lat z młodzieżą i uwierz mi, łatwo nie jest, ale sam zauważam, że tylko ewangeliczny radykalizm pociąga ich do Chrystusa i Kościoła (czego owocem jest konkret: czyli nawrócenie, powrót do relacji z Chrystusem, sakramenty). Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    2. Zgadzam się w 100% z księdzem. „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi.” Fajowy z księdza ksiądz :)), interesujący blog. Pozdrawiam serdecznie, życzę zdrowia i wiele radości z owoców trudnej pracy. Joanna

      Usuń
  2. I gdy ludzie bronili "krzyża" i gdy księża brali w tym udział, coraz częściej pokazywali się w mediach, polityce.. - wtedy jeden, jedyny autorytet człowieka jaki miałam przez 20 lat odwrócił się od Kościoła. Ze swoją wiarą zostałam sama.
    Czy wiara tego człowieka była słaba? Nie. Ta wiara była stawiana przez większość życia na pierwszym miejscu. Jeszcze jako dziecko pamiętam gdy babcia prowadziła mnie za rękę do kościoła, a ja zamiast tego wolałam iść na plac zabaw.
    Człowiek ten zmienił się. Negatywnie. Nie odwrócił się od Boga, ale od kościoła. Niestety sami dobrze wiemy, że bez sakramentów daleko się nie ujedzie. Widać to teraz, po 2 latach w jej zachowaniu.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sprawa "Krakowskiego Przedmieścia" od początku w mediach była przedstawiana w krzywym zwierciadle, sarkastycznie i jednoznacznie. Odwrócić się od Kościoła znaczy odwrócić się od siebie, przecież my ten Kościół tworzymy. Może to jest droga tej osoby do głębszego nawrócenia. Historia syna marnotrawnego... Odszedł, żeby dojrzeć, wrócił byn żyć nowym życiem...

      Usuń
    2. Zdołałam po 2 latach namówić tą osobę, aby poszła ze mną do kościoła. Chodzi. Już od kwietnia. Nie da jej się jednak przemówić do rozsądku. Jest zawzięta. Nie przyjmuje Komunii św., bo nie potrafi podejść do konfesjonału. Nie potrafi spojrzeć księżą w oczy, bo w mojej rodzinie są oni oceniani jednoznacznie i wkładani do jednego worka. Staram się nie ulegać temu wszystkiemu.
      Chciałabym aby ona była tym synem marnotrawnym. Jednakże z dnia na dzień jest gorzej. Kiedyś miałam z nią wspólne tematy. Teraz różnimy się w poglądach, wpadamy w niepotrzebne sprzeczki. Poddaję się. Nie zbawię całego świata. Wystarczy mi to, że walczę sama z sobą i o wiarę mojego młodszego braciszka. To już jest wyzwanie w tym - szarym świecie.

      z Bogiem

      Usuń
  3. Pisze Ksiądz: Cóż z tego, że (Hołownia) gadał z wieloma osobami, w telewizji, na salonach i galeriach handlowych? Pogadali sobie, pogadali i wszyscy rozeszli się do domów. Podobnie z książkami autorstwa Hołowni: poczytali, poczytali i odłożyli na półkę, albo wyrzucili do śmietnika.
    Nie sądzi Ksiądz, że utożsamienie radykalizmu Ewangelii z radykalizmem używanego języka jest kwestią formy (dostosowanej do określonego rozmówcy), a nie treści? To tak, jakby mieć pretensje do Jezusa, że nie nazwał Marii Magdaleny dziwką, a powiedział Idź i nie grzesz więcej.
    Nie wątpię, że swoich odbiorców ma zarówno styl Hołowni, jak i Cejrowskiego, nie rozumiem natomiast, dlaczego sugeruje Ksiądz, że styl tego pierwszego musi wiązać się z powierzchownym odbiorem: podali, poczytali, odłożyli na półkę, wyrzucili do śmietnika.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ksiądz Tischner to nawet godoł. Nie tylko gadał. Więc ta szpila nie była konieczna. A tak nawiasem mówiąc to szkoda że KK nie jest tak radykalny w stosunku do swoich pracowników jak do swoich wyznawców. W przypadku choćby pedofilii czy takim jak tego poznańskiego księdza. Patrz: http://natemat.pl/23085,w-poznanskiej-parafii-urodzilo-sie-dziecko-wikariusza-ksiadz-nie-wezwal-pogotowia-dziecko-zmarlo

    OdpowiedzUsuń
  5. E tam, takie pisanie... "jesli u was jedn drogiego kąsa i pożera, baczcie, abyście się wzajemnie nie zjedli." I Ojciec i Hołownia oddani Kościołowi, a każdy w swoim stylu. Po co szarpać.

    OdpowiedzUsuń
  6. Powinien ksiądz obejżeć Hołownie vs Cejrowki
    http://www.youtube.com/watch?v=fDFC-v53d_A
    Zastanawiam się czy w tym wypadku Ewangelickie "tak tak, nie nie" Cejrowski zaczerpnął z księdza bloga ,czy ksiądz z Cejrowskiego.Tak czy owak wydaje się ,że obaj czerpiecie z jednego ducha i jesteście jednej myśli.Również się pod tym podpisuje.Komuś kto jest zauroczony "głębią" własnego umysłu trudno będzie zrozumieć innych. Należy jednak pamiętać ,że Hołownia robi naprawdę dużo dobrego w religii tv (sam oglądam) i dobrze jest o tym przypominać.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)