10 grudnia 2012

Adwentowy tłum ślepców


W Adwencie ważne są oczy. Nie te, które przecieramy ze zmęczenia, albo które przemywamy rano. Oczy duszy. To one czynią z nas ślepców. Przymykamy je często. Wiemy, że gdy będą otwarte, spotkają się prędzej czy później ze spojrzeniem Nazarejczyka. Boimy się, że nasze oczy nie wytrzymają napięcia, że spojrzenie Słowa wcielonego, pełne miłosierdzia i sprawiedliwości, przeszyje nas na wylot, zmusi do radykalnych zmian, do chęci wyprostowania naszych wyboistych i mocno zakręconych ścieżek.


W adwentowej Liturgii Słowa pełno niewidomych. Chcą przejrzeć. Pragną zobaczyć świat, niebo, pejzaż barw, twarz drugiego człowieka. Są zmęczeni ciemnością. Jezus dotyka ich oczu. Ale idzie jeszcze głębiej. Wie, że nasze gałki oczne same nie wystarczą. Że najważniejsze są oczy duszy. To jedno adwentowe pytanie, utkane ze słów Chrystusa, rodzi jaskółczy i święty zarazem niepokój serca: „Wierzycie, że mogę to uczynić?” Wierzycie w to, że mogę wasze oczy duszy uzdrowić? Odpowiesz: „wierzę”. Dodasz, jak ci niewidomi z ewangelicznego reportażu: „Tak, Panie”. Tak?... Już dawno ci twe oczy duszy otworzył. Już dawno ich dotknął i wciąż dotyka, szczególnie wtedy, gdy wtuleni w kratki konfesjonału, wylewamy się na zewnątrz, choć  wciąż mówimy to samo i tak samo bijemy się w piersi. A potem wracamy do naszych dobrze przyswojonych świńskich koryt, ze świadomością, że przecież i tak On czeka i że zawsze Jego ramiona będą otwarte.

Ale czy masz świadomość, jak wiele łaski po drodze gubisz (na własne życzenie), jak wiele Bożych słów upada na ziemię, z twoich ust, z twojego serca, jak wiele światła mogłoby rozjaśnić mroki naszych zakręconych czasów, gdybyś choć raz jeden, zaufał mu do końca i powiek duszy nie zamykał, bo tak łatwiej, bo tak szybciej, bo tak przyjemniej.

Niewidomi tak jak ty, odzyskali wzrok. Pan „surowo im przykazał”, by zachowali to dla siebie. A oni poszli i roznieśli wieść o Nim. Skąd to znamy? Z własnego życia. Gałki oczne zaczęły widzieć, oczy duszy zamknęły się szybko. Nie posłuchali Mistrza. Powiesz: emocje, radość, eksplozja szczęścia, poszli dać świadectwo. Guzik prawda. Posłuszeństwo. Tego się jeszcze nie nauczyli. Oczy duszy, które spotykają się ze spojrzeniem Pana, widzą Tego, który był posłuszny aż do śmierci. Posłuszny swemu Ojcu. Miłość bez posłuszeństwa to żadna miłość. Jesteśmy ślepcami, bo brakuje nam posłuszeństwa wobec Boga, bo brakuje nam pokory. I dlatego mamy problemy z zaufaniem Jezusowi.

W Adwencie tłum ślepców sunie na Roraty, tłum ślepców opiera się o ołtarze, tłum ślepców oddycha pod sutannami, garniturami, habitami, garsonkami, pod spódnicami, spodniami  i bluzeczkami. Wszyscy się drą: „Ulituj się nad nami”, ale tak niewielu chce przejrzeć naprawdę. Mylę się? Chciałbym. Więcej już nic nie dodam. Idę, bo zbliża się Król. Podrę się razem z wami. Czy wierzę, że może ten Król przywrócić wzrok naszym oczom duszy? Wierzę. Czy uda się nam trzymać język za zębami, gdy to już się stanie? Nie wiem. Ale wierzę, że potrafimy być posłuszni naszemu Bogu, gdy zamiast słów, serce rozniesiemy po naszych okolicach. Posłuszni Temu, który jak nikt inny potrafi rozjaśniać ciemność. 

4 komentarze:

  1. Tak to juz jest: jesli oczy biologiczne widza duzo to oczy duszy sie przymykja, ale i na odwrot. Dzieki serdeczne za wspanialego bloga! AndrzeAndreWaligora wal@dr.com

    OdpowiedzUsuń
  2. W jaki sposób mam być posłuszny Bogu,będąc ,mężem ,ojcem ,synem i pracownikiem ? Ze wszystkich stron obrywam złym słowem ,wrogim gestem lub ciężarem niemal nie do udźwignięcia.Modle się ,ale nie mamy nieskończonej cierpliwości ,a i moje modlitwy dalekie od doskonałości, nieustannie targane są rozproszeniem .Co to za życie. Obdarzać Boga niedoskonałą miłością jest beznadziejne.
    Bycie ślepym jest do bani.
    Ślepiec

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale przecież to,że jesteśmy ślepcami nie zwalnia nas z walki o to aby jednak ten wzrok odzyskać czyż nie?

    OdpowiedzUsuń
  4. Oby nasze oczy nie tylko patrzyły ale też i widziały.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)