W
pretorium Piłata odbył się najdziwniejszy proces, jaki zna historia. Człowiek
sądził Boga. Człowiek postawił obok Boga złoczyńcę - Barabasza i kazał ludziom
wybierać. Ludzie wybrali złoczyńcę. Piłat nie wiedział, co zrobić z Jezusem. Wprawdzie
oświadczał, że „żadnej winy w Nim nie znajduje” (J
19,4), a jednak pod wpływem szantażu i własnej chwiejności zdecydował się
poddać Jezusa okrutnej kaźni. Relacja Ewangelisty jest niezwykle krótka: „Kazał Go ubiczować”, ale ileż kryje ona przerażającej
treści. Kaźń biczowania nazywano „w pół
drogi do śmierci”. O ile prawo żydowskie określało górną granice uderzeń: „Otrzyma nie więcej niż czterdzieści uderzeń” (Pwt
25,3), o tyle prawo rzymskie nie znało żadnych ograniczeń. A Jezus był przecież
biczowany przez Rzymian.
Na
podstawie śladów utrwalonych na całunie turyńskim obliczono, że Chrystus
otrzymał około dziewięćdziesięciu podwójnych lub potrójnych uderzeń. Spełniły
się słowa proroka Izajasza: „Poddałem grzbiet mój
bijącym” (Iz 50,6).
Pytamy,
dlaczego tak się stało? I nie znajdujemy pełnej odpowiedzi. Z jednej strony
stykamy się z tajemnicą ludzkiej nieprawości, z drugiej - z wielkim misterium
Bożych zamiarów. Jedno jest pewne, odkupienie dokonywało się za cenę krwi…
"
Adoracja nocna. Kiedy przyszłam na adorację, zaraz mnie ogarnęło wewnętrzne
skupienie i ujrzałam Pana Jezusa przywiązanego do słupa, z szat obnażonego, i
zaraz nastąpiło biczowanie. Ujrzałam czterech mężczyzn, którzy na zmianę
dyscyplinami siekli Pana. Serce mi ustawało patrząc na te boleści. - Wtem rzekł mi Pan te słowa: Cierpię jeszcze większą boleść od
tej, którą widzisz. I dał mi Jezus poznać, za jakie grzechy poddał się
biczowaniu, są to grzechy nieczyste. O, jak strasznie Jezus cierpiał moralnie,
kiedy się poddał biczowaniu.
- Wtem rzekł
mi Jezus: Patrz i zobacz rodzaj ludzki w obecnym
stanie. I w jednej chwili ujrzałam rzeczy straszne: odstąpili kaci od
Pana Jezusa, a przystąpili do biczowania inni ludzie, którzy chwycili za bicze
i siekli bez miłosierdzia Pana. Byli nimi kapłani, zakonnicy i zakonnice, i
najwyżsi dostojnicy Kościoła, co mnie bardzo zdziwiło, byli ludzie świeccy
różnego wieku i stanu - wszyscy wywierali swą złość na niewinnym Jezusie.
Widząc to, serce moje popadło w rodzaj konania. I kiedy Go biczowali kaci,
milczał Jezus i patrzył się w dal, ale kiedy Go biczowały te dusze, o których
wspomniałam wyżej, to Jezus zamknął oczy i cicho, ale strasznie bolesny wyrwał
się jęk z Jego Serca. I dał mi Pan poznać szczegółowo, poznać Jezusa, ciężkość
złości tych niewdzięcznych dusz. - Widzisz, oto jest
męka większa nad śmierć Moją.
Wtenczas
zamilkły i usta moje i zaczęłam odczuwać na sobie konanie, i czułam, że nikt
mnie nie pocieszy ani wyrwie z tego stanu, tylko Ten, który mnie w niego
wprowadził. - Wtem rzekł do mnie Pan: Widzę szczery ból serca twego, który
przyniósł niezmierną ulgę sercu Mojemu. Patrz i pociesz się." (Dzienniczek Św. Siostry Faustyny, 445)
Biczowanie
Jezusa… To biczowanie Boga, który stał się człowiekiem. A skoro my, jesteśmy
„ciałem mistycznym Chrystusa”, to także biczowanie całego Kościoła.
Człowiek,
który wypędza Boga z serca, który skazuje Miłość Największą na wygnanie, staje
się łatwym łupem dla zła… osobowego zła, któremu na imię diabeł. Serce
wypełnione kłamstwem, wypełnione tym, co ojciec kłamstwa ma ludziom do
zaoferowania: a więc nienawiścią, gniewem, kłamstwem i zdradą – staje się
agresywne, żądne krwi… często krwi niewinnego…
Ludzie
chorzy na nienawiść potrafią skopać wszystko i wszystkich. Potrafią bluzgać,
bić, do krwi ostatniej. Biczowanie Jezusa staje się wydarzeniem bez precedensu:
człowiek podnosi rękę na Boga. Człowiek podnosi rękę na Miłość, na Niewinnego…
A skoro na Boga, ktoś rękę podnosi, to jaki problem podnieść rękę na człowieka,
wymierzyć mu cios, uderzyć, upokorzyć, zgwałcić, zamordować…
Czy
zastanawialiście się kiedyś, co po nas zostanie? O czym za kilkaset lat napiszą
w historycznych książkach… Kiedy się rozejrzysz spokojnie wokoło, posłuchasz
świata, pooglądasz to, co dzieje się na naszych oczach, co zobaczysz, co
usłyszysz?... Nasza cywilizacja, nasza kultura, nasz świat – to arena na której
w imię fałszywie pojętej „wolności”, w majestacie prawa, uchwalanego przez
parlamenty, w białych rękawiczkach – dobija się i zabija „humanitas”, czyste
człowieczeństwo, niewinne człowieczeństwo. Podnosi się rękę na Boga, na
Kościół, na chrześcijaństwo, na dzieci w łonach matek, na starców, którzy
nikomu nie są już potrzebni, są nieproduktywni, na młodzież i dzieci, których
dobija się narkotykami, alkoholem, pornografią… Oto krwawy i wyuzdany spektakl
naszych czasów: biczowanie Boga nigdy się nie skończyło. Biczowanie Boga i jego
stworzeń trwa nadal. Biczowanie Jezusa i Jego Kościoła jest wciąż na topie.
Jest jakimś perwersyjnym i wyuzdanym znakiem naszej cywilizacji, która gnije
powoli. Gnije i rozkłada się. Bóg o nas zapomniał? Przysnął? Zrobił sobie
przerwę i zajął się inną planetą?...
Jak
kończy się scena biczowania?... Jezus podnosi się z kolan. Powstaje. Po tylu
razach powinien już nie żyć. A jednak… Pamiętacie scenę ubiczowania, z „Pasji”
Mela Gibsona?… Oto tuż przy końcu okrutnego torturowania biczami, zakończonymi
haczykami rozrywającymi ciało Chrystusa, pojawia się w tłumie diabeł, z
okrutnie zeszpeconym dzieckiem na rękach. W czarnych od nienawiści oczach pada
pytanie: i co… Jezusie z Nazaretu? Gdzie
twoje zwycięstwo?... Gdzie Twój tatuś?... Zostawił Cię?... Jesteś sam…
Nie..
Jezus nie był sam… „Ja i Ojciec jedno jesteśmy”… Był z Nim Ojciec, była z nim
Matka. Bóg Ojciec w naturze Bożego Syna, Miłość Ojca w Sercu Syna. Umęczone,
zakrwawione Ciało Chrystusa, kryje w sobie zwycięstwo. Oto Bóg pokazuje nam, do
czego zdolny jest człowiek, który Go nie rozpoznaje, który Go odrzuca. A
jednocześnie Bóg pokazuje nam, że można ubiczować ciało, można ubiczować i
upokorzyć człowieka, ale jest takie jedno miejsce w nas, gdzie bicz nie sięga:
serce człowieka, które nie wypędzając Boga ze swoich wnętrzności, staje się
twierdzą nie do zdobycia. To w tej twierdzy ma swój początek każde
zmartwychwstanie. Tu zwycięża Bóg… On
jest naszą siłą, On ma zawsze ostatnie Słowo...
Poczuliśmy
się dobrze?... Tak, Pan jest naszą Siłą, dopóki walczymy, jesteśmy zwycięzcami,
ale czy zawsze w tej walce stosujemy strategię Boga? Największym dramatem w
scenie biczowania Jezusa – nie jest Jego samotność, nie jest Jego „pozorna”
klęska. Nie ręce na Niego podniesione, ręce ludzi, którzy przepędzili Go ze
swojego serca. Najbardziej bowiem boli cios, zadany przez kogoś, kogo się
kocha. Jezusa biczujemy i my, ludzie Kościoła, „konsumenci” sakramentalnych dóbr,
Bożej łaski…
Pozwólcie,
że zacytuję w tym miejscu wstrząsające słowa kard. Josepha Ratzingera, które
padły w roku 2005, w Koloseum, miejscu wielkiej kaźni niewinnych, w czasie
wielkopostnej, rzymskiej Drogi Krzyżowej: „Może nasuwać myśli o upadku wszystkich ludzi, o oddaleniu
się od Chrystusa wielu chrześcijan, zdających się na sekularyzm bez Boga. Czy
jednak nie powinniśmy myśleć także o tym, ile Chrystus musi wycierpieć w swoim
Kościele? Ileż razy nadużywa się sakramentu Jego obecności, jak często wchodzi
On w puste i niegodziwe serca! Ileż razy czcimy samych siebie, nie biorąc Go
nawet pod uwagę! Ileż razy Jego słowo jest wypaczane i nadużywane! Jak mało
wiary jest w licznych teoriach, ileż pustych słów! Ile brudu jest w Kościele, i
to właśnie wśród tych, którzy poprzez kapłaństwo powinni należeć całkowicie do
Niego! Ileż pychy i samouwielbienia! Jak mało cenimy sobie sakrament
pojednania, w którym On czeka, by nas podźwignąć z upadków! To wszystko jest
obecne w Jego męce. Zdrada uczniów, niegodne przyjmowanie Jego Ciała i Krwi jest
z pewnością największym bólem, który przeszywa serce Zbawiciela. Nie pozostaje
nam nic innego, jak z głębi duszy wołać do Niego Kyrie, eleison — Panie, ratuj!
(por. Mt 8, 25)”.
„Widzisz,
oto jest męka większa nad śmierć Moją”- powiedział Chrystus do św. Faustyny.
Męka zadana przez ludzi Kościoła, ból zadany przez ludzi Kościoła, cierpienie
zadane Bogu – przez nas… O tym też będą mówić i pisać, za kilkaset lat. O nas…
Którzyśmy Chrystusa biczowali, którzyśmy Kościół biczowali - złamani strachem i
lękiem, egoizmem i swoim konformizmem. Zło nie bierze się z chmur. My też
podnosimy rękę na Boga… Potrafimy rozedrzeć wiele szat, potrafimy perfekcyjnie
składać dłonie do modlitwy, potrafimy perfekcyjnie odegrać wiele aktów sztuki
własnej pobożności, religijnej perfekcyjności. Pamiętam słowa ks. Józefa
Tischnera, mądre słowa, które swego czasu wypowiedział: „Chrystusa zabili ludzie religijni”… Nic się nie zmieniło… Choć
wciąż zmieniać się może…
Że
na końcu jest Światło i delikatny powiew anielskich skrzydeł, że na końcu drogi
jest On, z rękoma ciężkimi od śmierci, lekkimi od Miłości... Wierzę... Stoją
przy Nim ci, którzy nigdy nie przestali walczyć, którzy zwyciężali swoimi
łzami, cierpieniem, marzeniami, tęsknotą, pragnieniem dobra, wiarą, która nie
szaty, ale serce rozdzierała... Niebo pomieści nas wszystkich.... Bądźmy gotowi
do drogi...
Zakończmy
to nasze rozważanie modlitwą kard. Josepha Ratzingera, z pamiętnej Drogi
Krzyżowej, w 2005 roku, w Koloseum: „Panie, tak często Twój Kościół przypomina tonącą łódź, łódź,
która nabiera wody ze wszystkich stron. Także na Twoim polu widzimy więcej
kąkolu niż zboża. Przeraża nas brud na szacie i obliczu Twego Kościoła. Ale to
my sami je zbrukaliśmy! To my zdradzamy Cię za każdym razem, po wszystkich
wielkich słowach i szumnych gestach. Zmiłuj się nad Twoim Kościołem: także w
nim Adam ciągle na nowo upada. Naszym upadkiem powalamy Cię na ziemię. A szatan
śmieje się szyderczo z nadzieją, że nie zdołasz podnieść się więcej z tego
upadku. Liczy, że powalony upadkiem Twego Kościoła, będziesz leżał na ziemi,
pokonany. Ty jednak podniesiesz się. Podniosłeś się, zmartwychwstałeś i możesz
podźwignąć także nas. Zbawiaj i uświęcaj Twój Kościół. Zbawiaj i uświęcaj nas
wszystkich. Matko, coś miłości zdrojem, Przejmij mnie cierpieniem swoim, Abym
boleć z Tobą mógł. Eia, Mater, fons amoris, me sentire vim
doloris, fac, ut tecum lugeam”.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Chrystusowcy....
Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.
Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.
Świadectwo....
...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
(Ap 21, 5-7)"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
Dziękuję za ten tekst, za te mocne słowa, które pomagają w wielkopostnych rozważaniach i szczerej autorefleksji. Kiedy dociera do mnie prawda o mnie samej i odkrywam ogrom moich słabości, często nucę w myślach kanon:
OdpowiedzUsuń"Pan jest mocą swojego ludu. Pieśnią moją jest Pan. Moja tarcza i moja moc. On jest mym Bogiem, nie jestem sam. W Nim moja siła, nie jestem sam."
I dziękuję Bogu za to, że On nie zostawia mnie samej, słabej, nędznej. I że wiedząc o mnie wszystko jednak się mną nie brzydzi, lecz mi pomaga. To jedna z wielu cech prawdziwej miłości - trwać z kimś mimo jego upadków, podawać pomocną rękę i pomagać wstać i towarzyszyć w dalszej drodze...
Dziękuję za te przemyślenia.
OdpowiedzUsuńNajbardziej uderzył mnie przed ostatni akapit - daje do myślenia..
Pozdrawiam,
Małgosia
Norbert Śliwa:Dobre Słowo Na Wielki Post...... Zmusza do myślenia i weryfikacji swoich postaw.
OdpowiedzUsuń