1 lutego 2013

Walka Lucyfera z celibatem

Zawsze się do czegoś doczepią. "Czarni" to zgraja pederastów, gejów, erotomanów i kasiastych chamów. Słyszę to często. Boli? Czasami tak. Są chwile, kiedy emocje biorą górę nad zdrowym rozsądkiem. A kiedy wszystkich wrzuca się do jednego wora, emocji nie da się na wodzy utrzymać. Dostaje się najbardziej "celibatowi". Wiem. Ludzie, którzy nie mają zielonego pojęcia o Kościele lubują się w absurdach i paplaniu głupot. Trudniej się jednak słucha głupot i wypocin niektórych panów, którzy porzucili sutannę czy habit. Przypominają oni sfrustrowanego boksera, który po 75 przegranych walkach widzi w sobie najlepszego eksperta od boksu. I wmawia wszystkim, że wie jak zwyciężać...

Czy celibat może być problemem i źródłem kapłańskich tragedii? Spokojnie poszukajmy odpowiedzi na to pytanie.  Może być tak, że w którymś momencie celibatariusz zaczyna kochać siebie zbyt mocno i namiętnie. Siebie. Swoją wiedzę, swoją elokwencję, swój geniusz. I nawet wtedy raczej nie celibat jest problemem, ale sam człowiek i jego pycha. Gdy celibatariusz zapomina dla Kogo to wszystko się dzieje i Komu tak naprawdę kiedyś zawierzył, zaczyna się gubić. Sami eks księża przyznają po latach (a znam takich wielu), że wszystko zaczęło się od drobnych niewierności Jezusowi. Historia Judasza uczy nas wiele. Zdradził i wydał Jezusa, ale zanim to nastąpiło, podbierał z trzosa i był rasowym złodziejem oraz krętaczem. Zaczyna się od małych niewierności. Potem nadchodzą te większe i porządnego kalibru. Nie można osądzać. Człowiek nie koza, wybierać musi.

To nie celibat jest problemem. Ale człowiek i jego wolna wola. Wiem co piszę, bo sam to codziennie przeżywam. Szczerze? Mój Boże, tyle czasami jest okazji do przeróżnych grzechów. Pokusy były i będą. Ale z pewnością w Bożych planach pokusy nie istnieją po to, by im na oślep i bezrozumnie ulegać. Tak, czasami jest ciężko. Ale wtedy myślę sobie: "pamiętasz?.. wybrałeś życie w czystości, bo chciałeś kochać tak, jak Chrystus". Celibat to wielka tajemnica Miłości. Ksiądz decyduje się poświęcić swoje życie (swoją seksualność, swoją potencję i zdolności prokreacyjne) powierzonym mu przez samego Chrystusa - wiernym. I robi to z Miłości. Żona kocha (i poświęca się wielokrotnie) męża, mąż żonę, rodzice kochają dzieci, dzieci rodziców. A ja?... A ja kocham ludzi do których mnie Pan posyła. I mam setki dzieci, które kocham ponad życie. Pięknie to ujął papież Paweł VI, w encyklice "SACERDOTALIS COELIBATUS":
Jeśli ktoś jest posłuszny wezwaniu Bożemu, z miłością odpowiada na miłość, którą Chrystus w niewysłowiony sposób nam okazał (por. J 3,16; 15,13). Odpowiedź ta spowita jest jak gdyby jakąś tajemnicą z powodu szczególnej miłości względem dusz ludzkich, które Chrystus pełnymi największej powagi słowami wezwał do naśladowania Go (por. Mk 10,21). Łaska jakąś boską mocą poszerza wymagania miłości, która - jeśli jest prawdziwa - wszystko ogarnia, jest stała i wieczna, stanowi zachętę, jakiej oprzeć się nie można, i zapala do najwspanialszych czynów. Dlatego celibat z wyboru zawsze był uważany za znak i bodziec miłości (KK 42); znak miłości nie znającej żadnych wyjątków i bodziec do miłości otwartej dla wszystkich. Czyż w życiu, które z podanych wyżej przyczyn jest całkowicie poświęcone dla innych, można upatrywać przejawów ciasnoty duchowej i dążenia do własnej korzyści, skoro jest ono i być powinno rzadkim i jak najbardziej wymownym przykładem egzystencji kierowanej i karmionej przez miłość, dzięki której człowiek ukazuje swą wielką godność? Czyż ktokolwiek mógłby wątpić, że moralnie i duchowo niedoskonałe jest życie, które w tak wielkim stopniu oddane jest nie jakiejkolwiek sprawie, choćby bardzo doniosłej i bardzo godnej starania, lecz Chrystusowi i Jego dziełu odnawiania ludzkości na wszystkich miejscach i we wszystkich czasach?... (SC, 24)
Celibat jest "znakiem i bodźcem miłości". Piękne. I zobowiązujące. Na szczęście jest Boża Łaska. Dzięki niej, celibat smakuje jak "prawdziwa wolność", ta "wolność", ku której wyswobodził nas Chrystus. I jeszcze jedno. Kochani wierni świeccy: celibat jest "słodkim jarzmem i lekkim brzemieniem" dla kapłana, gdy jesteście blisko niego. Gdy modlitwą i serdecznym wsparciem kapłana obejmujecie. Pamiętajcie: diabeł nienawidzi kapłanów po stokroć i zrobi wszystko, by ich wykończyć. Dlatego często uderza w celibat. W wyżej wspomnianej i cytowanej encyklice Paweł VI napisał bardzo ważne słowa:
Ponieważ zaś cnota kapłanów jest dobrem całego Kościoła i szczególnym skarbem oraz ozdobą należącą do całego Ludu Bożego, dla jego przykładu i pożytku, pragniemy z miłością i usilnie wezwać wszystkich wiernych, Naszych synów w Chrystusie, aby byli przeświadczeni, że również na nich spoczywa obowiązek czuwania nad cnotą tych braci, którzy podjęli się im usługiwać jako kapłani w dążeniu do zbawienia wiecznego. Wszyscy więc niech się modlą do Boga; niech starają się wspomagać tych, których Bóg powołał do kapłaństwa; niech wspierają kapłanów z szacunkiem i gorliwością, jakie przystoją synom, i niech umiejętnie z nimi współpracują, ożywieni pragnieniem niesienia im pociechy przez chętne odpowiadanie na ich starania pasterskie. Niech swoim ojcom duchownym w Chrystusie dodają otuchy do przezwyciężania wszelkiego rodzaju trudności, na jakie oni często natrafiają, wykonując dokładnie i wiernie powierzone im zadania, aby przyświecali ludziom jak najlepszym przykładem. Wszyscy wreszcie, kierując się żarliwą wiarą, miłością chrześcijańską, niechaj odnoszą się do kapłanów z wielkim szacunkiem i jakąś jakby świętą delikatnością ze względu przede wszystkim na ich stan, który jest stanem ludzi całkowicie oddanych Bogu i Kościołowi.
To wezwanie Nasze w szczególny sposób odnosi się do tych ludzi świeckich, którzy pilniej i żarliwiej od innych szukają Boga i dążą w życiu świeckim do doskonałości chrześcijańskiej i którym dlatego przypada możność, aby nawiązawszy z duchownymi pełną szacunku i szczerą przyjaźń byli dla nich bardzo wielką pomocą. Świeckim bowiem, jako tym, którzy - mimo zajmowania się sprawami życia doczesnego - starają się jednak wypełniać obietnice chrztu, wolno nieraz oświecać kapłana i umacniać go, aby nieskazitelność danego mu przez Boga powołania nie ucierpiała w służbie dla Chrystusa i Kościoła wskutek niektórych okoliczności oraz przewrotnego i niespokojnego tchnienia tego świata. Przyniesie to z pewnością taki skutek, że cały Lud Boży będzie czcił i słuchał Pana Jezusa w tych, którzy występują w Jego Imieniu i o których On sam rzekł: Kto was przyjmuje, Mnie przyjmuje, a kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał (Mt 10,40), obiecując pewną nagrodę tym, którzy w jakikolwiek sposób będą otaczali miłością posłanników Ewangelii i będą spieszyli im z pomocą (Mt 10,43). (SC, 96-97).
Pamiętajcie o tym kochani: nasze kapłaństwo i nasz celibat są również w waszych dłoniach. Wybieramy tak jak wy: Miłość i niech ona nas łączy we wspólnym wędrowaniu ku Niebu. Za każdą waszą modlitwę i zwyczajnie ludzkie wsparcie, z serca dziękuję. Wspierajcie kapłanów w walce o czystość naszego serca! Walka Lucyfera z celibatem trwa od stuleci. Zwycięstwa kapłanów są waszym zwycięstwem. My naprawdę was kochamy... I bardzo was potrzebujemy...

5 komentarzy:

  1. Na podobny temat i chyba warte przejrzenia:
    http://ewakusz.pl/post/dojrzale-przezywanie-seksualnosci-przez-celibatariuszy
    http://ewakusz.pl/post/dojrzale-przezywanie-celibatu

    OdpowiedzUsuń
  2. Może to taka faza z tym gadaniem. Jakoś trzeba choćby sobie uzasadnić własne postępowanie. Zwłaszcza siebie przekonać, myślę, bo tak zwany ogół ludzkości przecież swoje wie, a więc i to również, że ksiądz też człowiek. Bardzo zapadł mi w pamięć początek wywiadu ze znanym (z twarzy, nazwiska i działań służących uświadamianiu społeczeństwa) seksuologiem; wywiad dotyczył przede wszystkim właśnie celibatu. Pytanie: - Czy można powstrzymać się od aktywności seksualnej? Odpowiedź: - Można. Ale po co?
    Na marginesie: tego sfrustrowanego boksera ktoś trenował, ktoś do 75 walk wystawił, ktoś zainwestował choćby w jego rękawice.

    OdpowiedzUsuń
  3. Od nierozważnego wejścia na służbę Kościoła wybaw nas, Panie...

    OdpowiedzUsuń
  4. Moim zdaniem celibat powinien być wyborem. Są księża, którzy mogą żyć w celibacie i są też tacy, którzy nie mogą. Mężczyzna potrzebuje czasu, by uświadomić sobie, do której grupy należy - dlatego uważam, że do seminarium powinni być przyjmowani studenci w starszym niż obecnie wieku. Cóż może o swoim temperamencie i potrzebach wiedzieć nastolatek? Uważam za godny uwagi fragment z 1 Listu Św. Pawła do Koryntian dotyczący wyboru stylu życia człowieka: "Pragnąłbym, aby wszyscy byli jak i ja, lecz każdy otrzymuje własny dar od Boga (...). Lecz jeśli nie potrafiliby zapanować nad sobą, niech wstępują w związki małżeńskie! Lepiej jest bowiem żyć w małżeństwie, niż płonąć." (Biblia Tysiąclecia, 1 Kor 7, 7-9)
    Cieszę się, że należy Ksiądz do tej grupy osób duchownych, którzy podchodzą do celibatu tak, jak opisane zostało to powyżej. Niestety jest też sporo takich osób , które sobie z tym problemem zupełnie nie radzą i sieją w swoich lokalnych społecznościach zgorszenie.
    Celibat nie był obowiązkowy od początku istnienia Kościoła, dlaczego wobec tego nie można nadal zalecać go - a nie bezwzględnie nakazywać?
    Pozdrawiam - Małgorzata

    OdpowiedzUsuń
  5. To Jezus powołuje swoich wybranych. Potrzeba tym wszystkim młodym mężczyznom dobrze wsłuchać się w głos Pana. Jeśli Bóg powołuje to i da łaskę, by w celibacie wytrwać. Tak jak i w małżeństwie wytrwamy dzięki łasce Bożej. W żadnym powołaniu nie jest łatwo. Jeśli trwamy przy Bogu przezwyciężymy największe pokusy.
    Wczoraj pościłam o chlebie i wodzie. Poszczę w środy i piątki w intencji moich bliskich, zagubionych, ale też i po to by być bliżej Boga. Wieczorem dla rodziny smażyłam pyszną rybkę i przyszła pokusa, taka niewielka, zjeść kawałek rybki. Mogłam, cóż by się stało cały dzień pościłam, ale nie zjadłam, bo wiem, że odrzucając pokusę od Boga otrzymam stokroć więcej. I otrzymałam.
    Życie na tej ziemi krótkie, a z Bogiem cała wieczność.
    Staram się codziennie odmawiać jedną część różańca w intencji kapłanów.
    Weronika

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)