18 czerwca 2013

Bł. Jose oczarował Stargard

Zaczęło się... Stargard Szczeciński, 18 czerwca. Punkt 18:00, wyruszamy spod plebanii, procesyjnie, z relikwiami bł. Jose. Niesie je Daniel, chłopak z 2 Gimnazjum w Stargardzie, który meksykańskiego męczennika wybrał na swojego patrona, w czasie Bierzmowania. Przed relikwiami - dziewczynki w białych sukniach, sypią piękne i kolorowe płatki kwiatów.

Wchodzimy do Kościoła św. Jana. Świątynia wypełniona po brzegi. W tle muzyka z filmu "Cristiada", ze sceny śmierci Jose. Podniosła chwila, pełno rodzin i dzieci, dużo młodzieży. Przyszli, bo zakochali się w Jose, meksykański chłopak poruszył ich serca, sprowokował do myślenia, do modlitwy gorącej. Dziś dzień rodzin. Lektor Szymon wita swojego rówieśnika. Ma dziś urodziny. Kończy 14 lat. Stoi przed relikwiami i mówi:

"Błogosławiony Jose, z wielką nadzieją i Bożą radością w sercu, witamy Cię w naszej Parafii, w znaku twoich relikwii. Wpatrzeni w twoje niezwykłe świadectwo życia i wiary, ukoronowane męczeńską śmiercią, pragniemy przez te trzy dni – idąc twoimi śladami – trwać przy Sercu Jezusa i przy Niepokalanym Sercu Maryi. Pragniemy też powierzyć twojemu wstawiennictwu – naszą Ojczyznę, nasze rodziny i nas - młodych.

Błogosławiony José, najmniejszy żołnierzu Chrystusa, zachowaj nas, pozostających tu na ziemi, w zdrowiu i sile, abyśmy umieli mężnie znosić przeciwności i wiernie trwać przy Chrystusie do samego końca. Miej w swej opiece naszą Ojczyznę, nasze rodziny, dzieci, polską i stargardzką młodzież, oręduj u Pana za nami wszystkimi, którzyśmy zawierzyli Chrystusowi. Viva Cristo Rey. Niech żyje Chrystus Król."

Po homilii zapraszam rodziców, by wyszli z ławek i podeszli do ołtarza. Kładą ręce na głowach synów i córek. Modlą się i błogosławią przez wstawiennictwo bł. Jose. Wielu z obecnych nie ukrywa wzruszenia. Mówię: "A teraz, w chwili ciszy, trzymając dłonie na głowach swoich dzieci, módlcie się, tak jak potraficie, całym swoim ojcowskim i macierzyńskim sercem. Zawierzcie w tej modlitwie przyszłość swoich synów i córek – dobremu i miłosiernemu Bogu." Cisza wypełnia się łzami, wzruszeniem i modlitwą rodziców... i ich dzieci. Potem dzieci, mniejsze i starsze przytulają rodziców. Piękna i poruszająca scena.

Na "Ojcze nasz" wszyscy chwytamy się za dłonie. Na koniec Mszy ks. Proboszcz wędruje po świątyni i relikwiami błogosławi wiernych. Serce bije mi mocno, spoglądam na ludzi i widzę jak pękają, jak Odwieczny kruszy i rozbija to, co blokuje ich wewnętrznie, duchowo. Jose wstawia się za nami, wiem to, czuję, jego obecność staje się namacalna, on jest z nami...

Po mszy Świętej, ludzie przy kościele śmieją się, rozmawiają, komentują. Są pod ogromnym wrażeniem Jose. Radość i wzruszenie. Trzymają w dłoniach obrazki Jose z modlitwą:

"Panie Jezu Chryste, który natchnąłeś serce bł. Jose do mężnego wyznawania wiary, przez wstawiennictwo tego młodego, meksykańskiego męczennika, zawierzam ci dziś serce i drogę mojego życia. Proszę Cię, Panie, o dar odwagi i męstwa w dawaniu świadectwa swojej wiary. Spraw, bym jak bł. Jose, potrafił(a) mądrze i zgodnie z Twoją wolą iść przez życie, niosąc światu i ludziom prawdę o Twoim królowaniu i Twojej miłości do człowieka. Przez Serce Niepokalanej, z wiarą wyznaję: Viva Cristo Rey! Niech żyje Chrystus Król!"

Jutro, spotkanie z dyrektorem SCKu i ostatnie ustalenia. "Cristiada" wejdzie na ekran stargardzkiego kina. Idę spać. I dziękuję Ci, Panie, za ten dzisiejszy wieczór. Jose - jesteś niezwykły. Tu w Stargardzie pokochali cię ludzie mocno. Dobrze, że jesteś... I z jednego cieszę się najbardziej: że młodzież moja kochana postanowiła się z tobą zaprzyjaźnić. Zachwyciłeś ich. Viva Cristo Rey. Bł. Jose - ora pro nobis...

3 komentarze:

  1. por favor, dzięki za wskazanie młodzieży i nie tylko błogosławionego Jose. pokazany fragment filmu i postawa tego kapłana ujmują prostotą i głębią jednocześnie. bardzo dobra i potrzebna lekcja wobec kultury relatywizmu i własnych samousprawiedliwień. pozdrawiam. mucio gracias, senior patron, por favour, amor :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bł Jose rozkochał wszystkich, tych trochę starszych również. Oglądając fragmenty filmu łzy cisną się do oczu, stojąc przed ołtarzem z ręką na głowie dziecka i widząc dookoła wzruszonych ludzi czułem się jak w wielkiej kochanej rodzinie, niesamowite przeżycie, nigdy tego nie zapomnę.
    Wielkie dzięki za te piękne chwilę, ksiądz, ks proboszcz(wspaniały człowiek i kapłan, wielka szkoda że nas opuszcza) doskonale wiecie jak kształtować młode dusze, wielki szacunek, Bóg zapłać za wszystko

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)