25 października 2013

Kocham cię osiołku...

Ja też tak myślałem... Kiedyś, dawno temu. Że jak zacznę wierzyć w Pana Boga, że jak zrobię mu przyjemność i będę przestrzegał przykazania, że jak najważniejsze silniki uruchomię, które zowią sercem, rozumem, ciałem - to wszystko się ułoży, będzie pięknie, Najwyższy wynagrodzi, pobłogosławi, a banan nie zniknie z moich ust. Że jak zostanę księdzem zakonnym, będę po falach chodził, cudowne połowy ryb fundował chłopom na Mazurach. Nic z tego. Pan Bóg postanowił obsypać mnie innymi prezentami. Zaczął mi tyle dawać, że jak by było jeszcze więcej, szło by zwariować. Zanim wstąpiłem do zakonu - byłem bogatym młodzieńcem. Tym ewangelicznym, który od czasu do czasu pokręcił się przy Chrystusie. Nie miałem kasy, ale na brak bogactwa doświadczeń wyższych i niższych, hedonistycznych i anielskich, narzekać nie mogłem... A On któregoś dnia powtórzył historyjkę z Abrahamem. Jak zawsze. Powiedział: wyjdź z tej swojej dziupli, pójdź za Mną. Opierałem się długo. Miałem bowiem wiele z bogactwa tego świata. I liczyłem, że będę miał jeszcze więcej...

Odchodziłem wiele razy, jak bogaty młodzieniec z Ewangelii i zawsze smutny. Rzucałem się w wir świata, ulegałem wszystkiemu co popadnie. Seks, alkohol, fajki, narkotyki, zabawa. Pożądałem. Chciałem. Konsumowałem. Byleby zagłuszyć pragnienie. A Jezus we mnie umierał, na krzyżu wisiał i powtarzał: "Pragnę...". "Gadaj se - myślałem - pragnij ile wejdzie, a mnie zostaw w spokoju. Chodzę do Kościoła, służę Ci przy ołtarzu, rączki składam, modlę się. Jestem katolem. I co - mało? Niczego więcej nie dostaniesz, niech tyle wystarczy...".

A potem przyszedł powiew delikatnego wiatru. Nie, ziemia nie zadrżała, krzew się nie zapalił, morze się nie rozstąpiło. W pokoju dziekana Wydziału Nauk Humanistycznych - powiedziałem prawdę. Tak po prostu, inni zakombinowali, a ja powiedziałem prawdę - i mnie na zbity pysk ze studiów wywalili. I z tym zbitym pyskiem poszedłem do Pana Boga. Żeby było śmieszniej i od Niego dostałem w pysk - bo mi raptownie pokazał, jakim jestem zakłamanym chłoptasiem, Kiedy się już podniosłem (a łatwo nie było) poczułem nagle, jakie to szczęście - czegoś pragnąć, a nie tylko - chcieć, czy pożądać... Zapragnąłem zatem całą obitą gębą. I sercem, które biło jak dawniej, choć już nie w takt muzyczki wygrywanej przez demony, ale w ciszy, wypełnionej subtelnymi dźwiękami niebiańskiej symfonii. Cóż mi ona dawała? Ano odwagę! I stopy gotowe zdeptać węża lęku i paranoicznego wręcz strachu przed tym, co może się stać... gdy raz jeden - po długim czasie adoracji własnego "ego" - człowiek zasmakuje wreszcie prawdziwej wolności. To znaczy pojmie, że nie sam wybór się liczy, ale to - co się zrobi z owocami wyboru, niosąc je do Boga...

Potem było już tylko gorzej. To znaczy - "gorzej" według norm i kryteriów zniewolonej sobą i iluzjami masy, w której czułem się jak ryba, choć "pragnienie" cisnęło. Pan Bóg ma poczucie humoru, w tym sensie, że miłosierny jest aż nadto, ale z sentymentami już słabiej. Ech, jak nas to czasami irytuje. No więc skończyły się klimaty telenoweli. Rozpętał się horror. Szybko uniesienie rozeszło się po młodych, prześwietlonych światłem z góry - kościach. Pognał mnie Pan na pustynię. Nazywają to w naszym Kościele - zakonnym nowicjatem. Ech, co się człowiek nacierpiał i natrudził. Co się nasłuchał zanim tam poszedł i gdy już tam był (i o dziwo od wielu bogobojnych potomków Adama i Ewy): "stary, sfiksowałeś / synu - a potomstwo, a nazwisko Sorkowiczów / Mieciu (tak na mnie wołali) a kobitki, a żona, a dzieci - uschnie ci (żeby nie było - cytuję)"... Wysłuchałem mnóstwo lamentacji. Nie usechł i ja nie uschłem, choć czułem się jak Hiob, przeorany przez Boga. Ale też serce mi podpowiadało, że zanim ziemia wyda owoc, trza ją ostro przeorać. I Bóg orał. Ojciec Pio zwykł mawiać: "że w nowicjacie trzeba zniszczyć pychę młodych, tak by spokornieli". Szczerze - chyba się to moim przełożonym udało. Pychę niszczyli na każdym kroku, czy spokorniałem, nie mnie to oceniać.

Wyszedłem z dziupli (ze swojej milutkiej ziemi...), poszedłem za Nim, jak pragnął, zostałem zakonnikiem i księdzem. Czy coś straciłem? Kurczę, nie mam zielonego pojęcia, wiem natomiast, że mega dużo otrzymałem i wciąż otrzymuję. Nie znoszę, jak księża opowiadając o swoim powołaniu, zaczynają od długiej listy tego, co stracili. Mam wtedy wrażenie, że to głupiego gadanie. Ja tam wolę opowiadać o tym, co mi Pan dał. I jest tak, jak mówił - stokroć tyle otrzymacie. Co się kryje w tym "stokroć"? Dużo... Gdyby tak zacząć wyliczać - wszystkie księgi świata by tego nie pomieściły. No więc jest cudownie, w gębę dalej dostaję, na zbity pysk też czasami wyrzucą, raz cię palemkami obsypią: "o jaki fajny ksiądz", innym razem ukrzyżują, ręce umyją, inteligentnie oplują. Dla mnie bomba. Moc w słabości się doskonali. Ale jak się już człowiek zaweźmie, jak się na nich wszystkich z miłością spojrzy i wykrzyczy do Nieba: "Boże, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią" - to potem i na lekkość zmartwychwstania ma się ochotę. Bo najcudowniejsze w życiu księdza jest to szczęście, gdy widzi księżulek - jak Pan Bóg z głupców ludzi mądrych robi, jak z pysznych tworzy pokorne bestie, jak chorych w zdrowych przerabia, jak smutnych w radosnych przemienia. A ja Mu dam tu łapkę, tam łapkę - tu chwycę w dłonie Jego Ciało (bo mówił: "wy dajcie im jeść") to daję, jak robię w konfesjonale znak krzyża (bo przecież prosił: "odpuszczajcie grzechy") no to łapka w ruch i rozgrzeszenie... I jak tak to wszystko się dzieje i On tym chłopiskiem w sutannie czy habicie - wciąż się posługuje - to człowiekowi chce się skakać z radości do góry, choć Pan Bóg potrafi szybko na ziemię sprowadzić... Bo też ile to można taborować na szczytach? Chłop jest do roboty, więc dalej - na dół, w doliny i depresje, niech się te słabości w mocy Pańskiej doskonalą. I chyba tego najbardziej się dzisiaj chłopaki boją, choć słyszą głos powołania...

/Mała dygresja: Boją się roboty i walki. Że stracą wiele i diabeł im tak podpowiada: "no gdzie, na księdza? zakonnika? Włącz pornusa, popatrz, to wszystko ci tamten w górze zabierze... Nałóż słuchawki na uszy, o... słyszysz rytm, czujesz?... w seminarium takich bitów nie ma... Siadaj przed komputerkiem /e tam... matka, pokrzyczy, pomarudzi, śmieci nie uciekną, - wywalisz potem, książka też, matura to bzdura, teraz se zagraj na gierce, stary w seminarium tylko książki i robota/, jednym słowem - beton...". No i chłoptasie słuchają posłusznie, bo też każdy mądry w tym kosmosie wie, że praca wzbogaca, ale ciałku też się coś należy. Wiem, co piszę, bo to przeszedłem. Chłoptasie najczęściej kapitulują. A szkoda. Pan Bóg nie czaruje. Zero reklamy i białych zębów. "Pomiędzy wilki was poślę, krzyż będziecie nieść, odrzucą was, wyśmieją... Ale dam wam broń, swojego Ducha, będziecie walczyć... dam wam Niebo". Jednym słowem: pot, łzy i krew. No więcej, niż jednym. Na pierwszy rzut oka - mało atrakcyjnie. Ale jak się rzuci drugim - to serce pęka. Tylko jak się ma oczy ślepe - od tępego gapienia się w lustro i monitory... to cóż można zobaczyć? A Pan mówi: "chodźcie i zobaczcie...". Poszli... i zobaczyli na własne oczy.../

A że chłop musi dostać w kość, by chodził jak zegarek, no to Pan Bóg mu umila życie. Żony nie mam, nie ma kto marudzić, krzyczeć i poganiać - no to jest Pan Bóg, a On zmobilizować potrafi, jak nikt inny. No więc dostaję dużo, walczę jak lew, czasami jak Dawid z Goliatem... a nagrodą największą pozostaję sam Chrystus, którego codziennie trzymam w dłoniach. Trzymam Go i wciąż słyszę: "Pragnę...". Głupio mi i wstyd, szepczę: "nie jestem godzien Cię nieść, Panie"... a On mi powiada: "kocham cię osiołku (babcia czasami mawiała, że chłopy to osły... więc może dlatego...) i pamiętaj: mnóstwo dusz czeka, które trzeba na twoim grzbiecie do Nieba zawieść"... No to masz Panie, mój grzbiet i swojego osiołka. Szczęśliwego osiołka, któremu wiele dajesz, ale od którego więcej wymagać nie przestaniesz. I chwała Ci za to. Bo prawdziwy mężczyzna tylko wtedy odnosi zwycięstwo, gdy nauczy się służyć... i walczyć do końca. Może dlatego posyłasz księży wciąż i na nowo, między wilki. Posyłaj. "Żeby nam się w tyłkach nie poprzewracało".... (to też cytat, tym razem pani Basi)... Amen...




1 komentarz:

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)