20 maja 2010
Święta Warmia (1) Mikołaj Kopernik
”Kościół Warmiński jest dumny, że Mikołaj Kopernik jako kanonik Kapituły Warmińskiej na Warmii pozostawił liczne ślady swojej pracowitości, pobożności, a przede wszystkim naukowego geniuszu” – podkreślił abp Wojciech Ziemba, zapraszając na uroczystości związane z powtórnym pogrzebem Mikołaja Kopernika, w najbliższą sobotę, 22 maja. Drugi pogrzeb wielkiego astronoma, będzie miał miejsce niemal równo 467 lat po jego śmierci. Dla nas (bom syn warmińskiej ziemi) – warmian, jest to niezwykle ważne i doniosłe wydarzenie.
Mikołaj Kopernik wpisuje się w poczet wielkich osobistości Świętej Warmii, takich jak:
- Eneasz Sylwiusz Piccolomini (1457-1458) – wybitny humanista, biskup warmiński, późniejszy papież Pius II;
- Łukasz Watzenrode (1489-1512) – mecenas sztuki i kultury, protektor, powiernik i wuj Mikołaja Kopernika;
- Jan Dantyszek (1537-1548) – biskup warmiński, poeta, dyplomata, słusznie zwany „ojcem polskiej dyplomacji”, m.in. jako pierwszy wprowadził szyfr do królewskiej korespondencji dyplomatycznej;
- Stanisław Hozjusz (1551-1579) – biskup warmiński, humanista, szermierz kontrreformacji, kandydat na papieża, przewodniczący soboru w Trydencie (w 1573 r.);
- Marcin Kromer (1579-1589) – biskup warmiński, „polski Liwiusz”, wybitny historyk, twórca ówczesnego bestsellera „O pochodzeniu i czynach Polaków ksiąg trzydzieści”;
- Andrzej Chryzostom Załuski (1698-1711) – biskup warmiński, polityk, bibliofil, historyk, jego bogaty i cenny księgozbiór stał się zaczątkiem słynnej Biblioteki Załuskich, otwartej w Warszawie w 1747 roku;
- Ignacy Krasicki (1766-1794) - ostatni polski biskup warmiński przed I zaborem, największy poeta polskiego oświecenia, to za jego sprawą Lidzbark Warmiński stał się ważnym ośrodkiem oświeceniowej kultury europejskiej, promieniującym swymi wpływami daleko poza granice Warmii;
- Maria Zientara-Malewska (1894-1984) – poetka, pisarka,nauczycielka i działaczka polska na Warmii.
Powróćmy do Mikołaja Kopernika. Był kanonikiem Kapituły Warmińskiej. Wybitnym matematykiem, astronomem, prawnikiem, lekarzem, strategiem. Jako pierwszy sporządza mapę Warmii i zachodnich granic Prus Królewskich, przeznaczoną na zjazd rady królewskiej w Poznaniu. Na apel soboru laterańskiego opracowuje i wysyła do Rzymu w 1513 roku własny projekt reformy kalendarza. W 1520 roku Mikołaj Kopernik bierze udział w poselstwie do wielkiego mistrza krzyżackiego w sprawie zwrotu zagarniętego przez Krzyżaków Braniewa. Ponownie zostaje administratorem dóbr kapituły. Organizuje obronę Olsztyna. Krzyżacy bezskutecznie szturmują mury miejskie Olsztyna. W końcu zostaje obrany "Komisarzem Warmii" w celu rewindykacji zagrabionych przez Zakon posiadłości warmińskich; zwalnia urząd administratora. Przenosi się do Fromborka.
„Pisał też rozprawy ekonomiczne i udzielał rad królowi polskiemu w sprawach związanych z obiegiem pieniężnym. W ówczesnych czasach stosunki monetarne były skomplikowane z powodu istnienia 4 mennic: w Toruniu, w Elblągu, w Gdańsku i w Królewcu. Częstą praktyką było przetapianie dobrej monety na gorszą, z czego ogromne korzyści czerpały nie tylko wymienione miasta, ale również zakon krzyżacki. Aby temu przeciwdziałać Mikołaj Kopernik napisał i wygłosił na sejmiku pruskim, który odbył się w okresie od 17 do 21 marca 1522 roku w Grudziądzu, traktat o sposobie bicia pieniędzy pt. " Modus cudendi monetam".W swym traktacie Kopernik mówił, że na skutek spadku wartości pieniądza ceny wciąż rosną, a handel zagraniczny staje się coraz trudniejszy. Dobre monety srebrne są wychwytywane i przetapiane na gorszą monetę, z czego zyski czerpią miasta dające prawo bicia monety oraz kupcy, którzy sprzedają swe towary według wartości złota. Pierwszy pieniądz wypiera z obiegu lepszy. Ale traktat o monecie nie jest wcale jedynym opracowaniem natury ekonomicznej autorstwa Mikołaja Kopernika. Podczas licznych podróży po Warmii stwierdził ciężką sytuację mieszkańców wsi, którzy żyli w wielkiej nędzy. Przyczyną były niskie ceny zbóż w stosunku do cen innych towarów, oraz niewielkie wynagrodzenia które dostawali chłopi za swoją pracę. Zaistniała sytuacja skłoniła wielkiego astronoma do studiów nad cenami chleba. Około 1530 roku powstał krótki memoriał pt. "Panis coquendi ratio" ( Obrachunek wypieku chleba ) z tablicami uczciwych cen chleba oraz opisem jego wypieku. Celem memoriału było wyliczenie rzeczywistych nakładów finansowych związanych z wypiekiem chleba, aby jego cena mogła kształtować się zgodnie z nakładem pracy i cenami surowców” (www.mateo.lo-zywiec.pl).
Do XVIII wieku obowiązywał zaś zwyczaj oddawania kanonikom pod dożywotnią opiekę poszczególnych ołtarzy w katedrze, a pod którymi grzebano ich po śmierci. Właśnie ten fakt sprawił, że w 2005 roku udało się odnaleźć szczątki słynnego astronoma. Jako kanonik fromborskiej katedry Mikołaj Kopernik od 1501 do 1543 roku opiekował się czwartym ołtarzem w prawej nawie katedry, naprzeciw wejścia bocznego. Był to ołtarz noszący imię św. Wacława (obecnie Świętego Krzyża). Przy nim, zgodnie ze zwyczajem, został pochowany. Biskup pomocniczy warmiński Jacek Jezierski na podstawie badań dr. Jerzego Sikorskiego wskazał na prawdopodobne miejsce pogrzebania Mikołaja Kopernika i tam rozpoczęto w 2004 r. wykopaliska. Badaniom i całej akcji dowodził Prof. Jerzy Gąssowski, dyrektor Instytutu Antropologii i Archeologii z Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora.
„Gdy kilka lat temu otrzymał propozycję poszukiwania szczątków wielkiego uczonego, odmówił. Jednak przekonał go argument, iż spośród ok. setki kanoników, pochowanych w katedrze, można ograniczyć ilość, wśród których będą poszukiwane szczątki Kopernika, do kilkunastu. Każdy kanonik był bowiem chowany w pobliżu ołtarza, którym się opiekował. Szukano więc kości starego człowieka, który zmarł w wieku 50-70 lat. Gdy w końcu natrafiono na szczątki, które odpowiadały tym kryteriom, czaszkę, pozbawioną żuchwy, przesłano do rekonstrukcji do Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego,
gdzie nadkomisarz Dariusz Zajdel, z wykształcenia antropolog i plastyk, wykonał portret zmarłego. Nie wyjaśniono mu przy tym, do kogo należała ta czaszka. Efekt był zaskakujący – twarz uzyskana w laboratorium niezwykle przypomina wizerunki Kopernika, znane z portretów uczonego.
Jednak – wyjaśnił prof. Gąssowski – nie było całkowitej pewności. Tę można było uzyskać, przeprowadzając badania DNA. Rozpoczęto poszukiwania wuja uczonego, brata matki, bp. Łukasza Watzenrode oraz potomków matki i ciotki – w linii żeńskiej. Badania genealogiczne utknęły na XVIII wieku. – tylko do tego czasu znajdują się dokumenty w Polsce, gdyż Niemcy wywieźli wszelkie metrykalia do Lipska. Nie odnaleziono także szczątków bp Watzenrode. Ostatecznie autentyczność szczątków została potwierdzona dzięki kilku włosom, które znalazły się w książce „Calendarium Romanum”. Została ona skradziona, wraz z całym księgozbiorem Kopernika, przez Szwedów w czasie Potopu. Spośród 9 włosów, 4 miały cebulki, nadawały się więc do badania DNA, a 2 z nich odpowiadały kodowi, który odtworzono badając ząb trzonowy ze szczątków, które uznano za należące do astronoma. Badania potwierdzają i dają całkowitą pewność, że rzeczywiście odkryto szczątki genialnego uczonego” (www.ekai.pl).
Powtórny pogrzeb Kopernika odbędzie się w sobotę, 22 maja. O godz. 11.00 w katedrze we Fromborku rozpocznie się Msza św., której będzie przewodniczył abp Józef Kowalczyk, Nuncjusz Apostolski w Polsce i jednocześnie Prymas Polski. Okolicznościową homilię wygłosi metropolita lubelski abp Józef Życiński. Po liturgii trumna ze szczątkami Mikołaja Kopernika spocznie w miejscu pierwotnego pochówku pod posadzką w nawie bocznej fromborskiej katedry, obok ołtarza, którym za życia opiekował się słynny astronom.
A tak przy okazji: zapraszam na Świętą Warmię, do mojej duchowej, małej ojczyzny… Wiele ciekawych i świętych miejsc na was czeka:
- Frombork,
- Braniewo (to tu dzięki Hozjuszowi powstało pierwsze na ziemiach polskich Seminarium Duchowne),
- Olsztyn,
- Lidzbark Warmiński (z piękną siedzibą biskupów warmińskich),
- Stoczek Klasztorny (Warmiński) – to tu więziony był Prymas Tysiąclecia, tu także 8 grudnia 1953 napisał Akt osobistego oddania się Matce Najświętszej,
- Głotowo (Kalwaria Warmińska) gdzie znajduje się Sanktuarium Bożego Ciała, (W 1300 roku Głotowo przeżyło najazd Litwinów. Mieszkańcy wynieśli wówczas z kościoła Najświętszy Sakrament by uchronić go przed profanacją, zakopując go w znacznej odległości od świątyni. Wieś została zniszczona, a kościół spalony. Po wielu latach pewien rolnik znalazł ukryty w ziemi kielich, a w nim nienaruszoną hostię. Jak głosi legenda woły ciągnące pług uklękły, podkreślając tym samym niezwykłość tego wydarzenia. Wiadomość o cudownym znalezieniu hostii rozeszła się wśród ludu, kielich przeniesiono w procesji do kościoła w Dobrym Mieście. Tymczasem hostia po raz kolejny wracała do Głotowa na miejsce, gdzie była zakopana. Wobec woli Bożej wzniesiono kościół ku czci Bożego Ciała),
- Gietrzwałd – miejsce objawień Matki Bożej w 1877 roku, Maryja ukazała się dziewczynkom; Justynie Szafrańskiej i Barbarze Samulowskiej. Objawienia trwały 82 dni a Maryja ukazała się ponad 160 razy, pocieszając Polaków i wzywając do modlitwy różańcowej i pokuty. Są to jedyne w Polsce, zatwierdzone oficjalnie przez Kościół, Objawienia Matki Najświętszej.
Jeśli wakacje, to tylko na Warmii… Świętej Warmii...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Chrystusowcy....
Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Duchowość Towarzystwa Chrystusowego, wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.
Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.
Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.
Świadectwo....
...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...
To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...
Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...
Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...
W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...
Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...
I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...
„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.
(Ap 21, 5-7)"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
Zapomniał ksiądz dopisać do tych osobowości ziemi warmińskiej niejakiego Rafała Sorkowicza hehe...nawiasem niezła kryptoreklama...pozdrawiam
OdpowiedzUsuńHehe... o mojej skromnej osobie niech piszą potomni :))))
OdpowiedzUsuń+pozdrawiam
A Dobre Miasto i Glotowo (Głotowo) to tesz Święta Warmia
OdpowiedzUsuń