25 czerwca 2010

Chcę iść dalej...


No więc było tak. Prawie jak w Zwiastowaniu. Anioła zabrakło, ale był telefon od Przełożonego. Odebrałem, słucham, omadlam sytuację (bo jak się z Przełożonymi rozmawia to warto się modlić). Propozycja. Oto… I tak dalej, i tak dalej… W końcu mówię „fiat”. Tak, tak, tak… Razy tysiąc. Odkładam słuchawkę i dociera do mnie nagle, co się stało. Na poziomie umysłu potężna, dyskursywna refleksja, więcej szamotanina, zaraz poleje się krew. Na poziomie serca pokój i radość. Krótko rzecz ujmując: zmiana parafii. W kilka tygodni później „Słowo stało się ciałem”. Otwieram kopertę, jest dekrecik.

Otarłem się o pokusę biadolenia. Ale nie wszedłem głębiej. Bo i po co? Żeby się potem chować po krzakach, jak Adam i Ewa?... Nauczyło mnie życie Bogu dziękować, za wszystko i za nic. W duchu posłuszeństwa. Jakże ono słodkie w takich sytuacjach. Prawie jak miód. Choć „prawie” robi wielką różnicę.

Nie będę czarował, myśli pojawiają się różne. Co innego serce. Tam płonie ogień, chce się prawie sandały zdejmować. Jasne, że się przyzwyczaiłem do Szczecina i do „Serca” (Sanktuarium Najświętszego Serca Pana Jezusa). Konfesjonał wieczysty, Eucharystia za Eucharystią, Kaplica Wieczystej Adoracji. Młodzież moja kochana, studenci, wspólnoty wszelkiej maści. Kościół Domowy, Emmanuel, Neokatechumenat. No i „Gastronomik”, kucharze, hotelarze, moje dzieci ukochane… Łza się w oku kręci. A niech się kręci. Trzeba iść dalej. Zresztą jakie tam „trzeba”. Chcę iść dalej. Stargard Szczeciński. Tam też są owieczki i też kochane, którym warto swoje życie oddać. Ołtarze też stoją, konfesjonały działają, ludzie dzieciątka do chrztu przynoszą, żyć a nie umierać…

„Wielbi dusza moja Pana”… I tyle!

„Raduje się duch mój w Zbawicielu moim”… Chce mi się śpiewać i tańczyć. Siedzę na kartonach i tak sobie myślę: „Jak wielki i dobry jest Pan!”. Wszystko od początku. Będzie Betlejem i radość wielka, potem ucieczka do Egiptu i nie jeden cień Heroda gdzieś w tyle, wreszcie krzyż, pod którym trzeba będzie stanąć, nic znowu nie rozumiejąc.

Tak Bardzo Ci Panie jestem wdzięczny za te ostatnie trzy lata. Za Twoje cuda, te widzialne i te dla oczu jeszcze niewidoczne, za wszystkie święte spotkania z Tobą, przy ołtarzu i w konfesjonale, za niebo, które tyle razy zwalało się na ziemię w sytuacjach i zdarzeniach przeróżnych. Za ludzi, tych znanych z imienia i nieznanych, którzy uczyli mnie pokory i miłości cierpliwej. Wreszcie za moją kochaną wspólnotę zakonną, za współbraci, za wszystkie nasze kłótnie i pojednania, za wspólne modlitwy i biesiadowania, za nasze ciągłe odejścia i powroty… Za wszystko dziękuję Ci Panie…

Jestem gotowy iść dalej… Wszystko w Twoich dłoniach… I na Twoją chwałę…

Pan jest WIELKI…

9 komentarzy:

  1. Jakby to powiedziec.. "lipowato" trochę :] - nie żdązyłam się zebrać coby podejśc i zadać kilka istotnych pytań. Tak to jest jak się myśli że szmat czasu się ma :)

    Dobrego w nowym miejscu i samych pozytywnych doświadczeń:)

    OdpowiedzUsuń
  2. No to chyba konsekwencja wizyty w Matemblewie ;-)... a u mnie zabrali takiego fajnego księdza... ksywę mu nawet daliśmy z żoną: " Święty " i tak czytając tę notkę miałem nadzieję, że trafi ksiądz do nas ;-) no ale to byłoby jak wygrana totka, a my przecież nie gramy ;-)))) Cóż... internet pewnie w Stargardzie też mają więc blog będzie istniał ;-) TsJ;-) i powodzenia. p.s. byłem w Matemblewie w sobotę i podpisuję się wraz z żoną 4 rękoma pod świadectwem, któe ozstawił ksiądz na KAPŁANACH ;-) To było coś!

    OdpowiedzUsuń
  3. Tu, z tej drugiej strony, w parafii do której Ksiądz przyjdzie też "łza się w oku kręci"- za tymi dwoma kapłanami, którzy odchodzą. Ale mimo to przyjmiemy Księdza najbardziej życzliwie, jak będziemy umieli i mamy nadzieję, że będzie Księdzu u nas dobrze :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Eee tam ja nie chcę, żeby ksiądz odchodził:(

    OdpowiedzUsuń
  5. Hehe, nie chcę być ten ironiczny :) U nas na Pomorzu też "sezon transferowy" w pełni - http://www.diecezja.gda.pl/modules.php?name=Content&pa=showpage&pid=543#czerwiec (generał szaleje)

    A na poważnie - takiego właśnie podejścia, jakie nam opisałeś powyżej, życzę z serca na każdy, przede wszystkim im bardziej trudny dzień pracy w nowym i każdym następnym miejscu :)

    (a jak optymizmu zabraknie - zawsze możesz odpalić archiwum bloga, przeczytać i przypomnieć sobie :P)

    OdpowiedzUsuń
  6. U mnie też zmiany w parafi, proboszcza przenieśli... ;(

    OdpowiedzUsuń
  7. I Władysławowo pożegnało dzisiaj ks. Sylwka ! :|

    OdpowiedzUsuń
  8. Będzie nam brakowało ks. Sylwka... Baaaardzoo :(

    OdpowiedzUsuń
  9. A ja powiem wprost. Mam do księdza duży szacunek , ale uważam , że księdza zachowanie było chamskie. Wiadome zawód księdza łączy się z tym, iż wikariusze w szczególności są przenoszeni , ale jak sam tutaj ksiądz napisał to była księdza decyzja. Przyzwyczaił ksiądz do siebie wielu ludzi , którzy księdza lubili , kochali .. nie mówiąc już o młodzieży , którą ksiądz niejednokrotnie nawracał... widzieli w księdzu kogoś więcej niż tylko księdza , a u młodych , których wiara jeśli w ogóle jest , jest bardzo słaba to naprawdę cud. Przyzwyczaja ksiądz do siebie ludzi , a następnie ich opuszcza .. nie powinnien ksiądz tak robić. zanim ksiądz odejdzie ze Stargardu niech się zastanowi .. jak będą cierpieć ci ludzie , którym na księdzu zależy , a niech mi ksiądz wierzy jest ich wielu. pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)