28 czerwca 2010

UWAGA!!! Ksiądz zbliża się do ambony...


Pewien przeor zapytał starca: „Abba, jaka powinna być homilia”? „Homilia - odpowiedział starzec - powinna mieś dobry początek i dobre zakończenie. A ty staraj się, żeby początek i koniec były jak najbliżej siebie”! Kazania bywają różne. Długie i krótkie, nudne i porywające. Bo różnie się do nich księża przygotowują. Jeśli w ogóle się przygotowują. „Spontan” ma od czasu do czasu swoje plusy, ale „spontaniczne” kazanie nie zawsze oznacza „dobre” kazanie. Zresztą kapłan ma dwie możliwości stojąc przy ambonie (z czego wielu kapłanów nie zdaje sobie do końca sprawy, nie mówiąc już o wiernych): wygłosić kazanie albo homilię. Ta druga raczej spontaniczna być nie może. No chyba, że Duch Święty postanowi pomieszać w szykach zdań i treści, co też czasami odkrywam nagle, tuż po zakończeniu głoszenia Słowa…

No więc zacznijmy od prostego rozróżnienia.
Zbliżając się do ambony, ksiądz powinien jasno zdawać sobie sprawę z tego, co za chwilę będzie mówił. Czy będzie to kazanie, czy homilia? Następnie: do kogo będzie mówił. Świadomość tego jest niezwykle ważna. W ławkach siedzą przecież konkretni ludzie, w różnym wieku, mający konkretne doświadczenia i problemy. Jeśli Słowo ma ich poruszyć, warto to Słowo głosić w kontekście i perspektywie tego, czego doświadczają w szarej codzienności. Nie dla wszystkich księży jest to prawda jasna i oczywista. A szkoda… Wreszcie trzecia oczywistość: co będę mówił? I dlaczego akurat o tym.

Jeśli chodzi o kazanie, roboczo nazywamy kazaniem ułożone przemówienie, w którym przekazuje się słuchaczom prawdy Boże i zachęca wiernych do przestrzegania ich w praktyce życia. Kazanie jest więc „wykładem” zagadnienia kościelnego, połączonego z przekonaniem słuchacza do właściwego postępowania. Kazania, ze względu na tematykę i okoliczności, mogą być pogrzebowe, społeczne, apologetyczne, odpustowe lub katechizmowe. Kaznodzieja pozostaje wolny w doborze tematu, byleby przedstawił go zgodnie z nauką Kościoła, jasno i przekonywająco. Mówca kościelny jest w tym wypadku zwolniony od stosowania się do tekstów sprawowanej liturgii, natomiast powinien podjęty temat uzasadniać Pismem świętym lub ilustrować nim swoje argumenty. Kazania są późniejszym wynalazkiem Kościoła, głoszącego prawdy wiary.

W pierwotnym Kościele królowała homilia.
Ojcowie Kościoła praktykowali objaśnianie Pisma świętego jako obecnego w Słowie Boga. I tak chociażby mowy świętego Piotra, które odnajdujemy w Dziejach Apostolskich, są homiliami. Objaśnienie czytania biblijnego przy sprawowaniu sakramentów uświadamia przemawianie samego Boga. To jest właśnie kerygma. Podczas kazania kapłan jako człowiek głosi prawdy podawane przez Kościół, podczas homilii głos kapłana-człowieka wskazuje na głos obecnego pośród nas Boga. Aby tak ostro zarysować różnice między kazaniem i homilią trzeba było Soboru Watykańskiego II i Konstytucji dogmatycznej Dei Verbum, aby przemówienia podczas liturgii nazwać dzieleniem się Słowem Bożym: "Ponieważ zaś Bóg w Piśmie św. przemawiał przez ludzi, na sposób ludzki, komentator Pisma Świętego chcąc poznać, co On zamierzał nam oznajmić, powinien uważnie badać, co hagiografowie w rzeczywistości chcieli wyrazić i co Bogu spodobało się ich słowami ujawnić" (DV 12).

Klasyczna homilia, wygłaszana na niedzielnej Eucharystii może zatem (tak mnie uczono i tak najczęściej ją przygotowuję) zawierać następujący porządek: 1) Przykład z życia. Historia prawdziwa, opowiastka, coś, co przy uwagę słuchacza i go dogłębnie poruszy. 2) Wybieram konkretny fragment, któregoś z czytań, związany bezpośrednio z przykładem z życia, o którym przed chwilą opowiadałem, by pokazać aktualność i powiązanie naszych doświadczeń ze Słowem Bożym. 3) Następnie ukazuję w jaki sposób zastosować to, o czym mówi do nas dzisiaj sam Bóg z naszym konkretnym doświadczeniem życiowym. 4) Resume: krótkie, złota myśl, podsumowanie, coś, co wbije się mocno w serce i świadomość słuchacza.

To jedna z wielu propozycji.
Myślę, że struktura takiej homilii jest jasna, klarowna i doskonała w odbiorze. Przygotowanie tego typu homilii rozłożone jest na cały tydzień. Słowo Boże, które mam zamiar w przyszłą niedzielę skomentować (i wygłosić) powinno zadomowić się w sercu i umyśle kapłana. Sześć dni powinno dojrzewać w nim, niczym wino w drewnianej beczce. Jest to potrzebny czas także na to, by w tym Słowie odkryć jego uniwersalność i aktualność. Przeżywać dni kolejne, z konkretnym Słowem Bożym w sercu, wchodzić w przeróżne doświadczenia, spotkania z ludźmi, podejmować żywą refleksję w perspektywie tegoż Słowa, które w niedzielę „stanie się Ciałem”, podanym wiernym. Ma być ono „żywe i skuteczne”, zwięzłe i klarowne, zrozumiałe i „nasze”, bo połączone z naszymi codziennymi doświadczeniami…

Dobrze też mieć przy sobie ludzi, którzy nie będą się bali podejść do kapłana i podzielić się swoimi refleksjami na temat wygłoszonego przezeń Słowa. To kapłanowi pomaga, otwiera mu oczy, umacnia, pozwala na podjęcie krytycznej i zdroworozsądkowej refleksji, niezbędnej przy procesie powstawania homilii i kazania.

Nie wiem jakie macie doświadczenia, jeśli chodzi o kaznodziejstwo waszych kapłanów.
Z mojego doświadczenia wynika jedno: przygotowanie dobrej homilii, czy kazania kosztuje naprawdę wiele. Nie zapominając o Duchu Świętym, któremu przede wszystkim w głoszeniu Słowa Bożego warto robić miejsce. A to wymaga ogromnej pokory…

9 komentarzy:

  1. Z kazaniami jak z dobrymi książkami - ciężko odnaleźć autorów dobrze piszących w zalewie tytułów.
    Niestety zauważam zaniżanie poziomu kazań- gdzieś chyba szwankuje formacja seminaryjna.
    Starzy księża mówią bardziej przygotowane - młodzi próbują być wyluzowani, spontaniczni- ale może procent jest w tym naprawdę dobry.
    Mistrzami spontanu byli dla mnie salezjanie z SPE - szczególnie ks. Leszek Z. ;Darek P. i Wojciech P.
    Jest w nich boży zadzior jakiego ze świeca szukać - oni mnie uformowali jako chrześcijanina.
    Najsłabiej wypadają ( poza nielicznymi wyjątkami) kazania w parafiach diecezjalnych - jednak zakonna formacja jest chyba bardziej wymagająca.

    OdpowiedzUsuń
  2. Według św. Ludwika przed każdym kazaniem powinno zmówić się różaniec, a przynajmniej jego część... książka "Przedziwny sekret Różańca Świętego" św. Ludwika Maria de Montrgort powinna wiele wyjaśnić ;-) To nie seminaria odpowiadają za poziom kazań quis ut deus, tylko łaska Ducha Świętego... to moje zdanie. TsJ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Co do dobrych kaznodziejów - ja lubię czytać (bo słuchać nie mam jak...) x Edwarda Stańka (teksty są na Mateuszu) czy x Mieczysława Malińskiego. Zupełnie inne sposoby mówienia - ale obydwa do mnie docierają.

    Niestety, najczęściej to w parafiach, jak akurat nie trafi się żadna tyrada... o, przepraszam, list pasterski KEP (wybaczcie - to się nadaje do powieszenia na gablotę, bo nigdy nie jest na temat, nie ma nic z Ewangelią mszy - czyli z tym, o czym homilia być powinna), to albo przychodzi ksiądz nieudolnie udający, że nie czyta z kserówki która mu się wysuwa co rusz z ambony, albo jesteśmy świadkami przerostu formy nad treścią w postaci bliżej nieokreślonego tematycznie monologu, w którym sam mówca wydaje się nie raz być zagubiony i nawet zdziwiony pointą. Ostatecznie, zdarzają się tacy, którzy przygotowują się i z takich typowo kazaniowych (nie - homiletycznych) zwrotów czy sformułowań tworzą zbitkę pasującą na daną okazję, wplotą ze 2-3 aforyzmy czy cytaty, zaczną i skończą tym samym cytatem z moment temu przeczytanej Ewangelii, obowiązkowa złota myśli w stylu "Jan Paweł II zawsze mówił..." (powtarzane częściej niż "Jezus nauczał..."), i mamy kazanie.

    Parafrazując Jezusa - "nie tak będzie z wami"! Żywego i autentycznego kaznodziejstwa życzę :)

    OdpowiedzUsuń
  4. @M@C - tutaj się nie zgodzę - z pustego i salomon nie naleje. Duch Św działa jednak potrzebuje uformowanego człowieka. W kazaniu liczy sie styl, dykcja, ruchy.
    Treść może umknąć jak ksiądz duka, myli sie , sto razy się powtarza.

    OdpowiedzUsuń
  5. Hola, hola, a czy wy drodzy tak wpatrując się i wsłuchując w tych biednych księży nie podcinacie skrzydeł Duchowi Świętemu w waszych sercach? Ostatecznie przecież chodzi o rozważanie Słowa Bożego , by je przyjąć jak najgłębiej by w nas mieszkało a nie o to jakich ksiądz słów używa czy w jaki sposób gestykuluje.

    Mi osobiście zwykle "trafiają się" kazania bardzo poruszające takie trafiające prosto do serca i głęboko osadzone w codzienności, za co Panu Bogu dziękuję.




    Z modlitewną pamięcią dla głoszących kazania.. Pozdrawiam,
    Karolina

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja słuchałam kazań i młodych i starszych księży i faktycznie można zauważyć różnicę między nimi, ale każde na swój sposób do mnie dotarło.
    Starsi księża podają dużo ciekawych przykładów często z własnego życia ich kazania są na prawdę bardzo ciekawe. Nigdy chyba nie zapomnę księdza, który był na rekolekcjach u mnie w szkole i jeszcze takiego, który uczy w mojej szkole, choć ja nie miałam z nim lekcji. Jednak wiem, że na prawdę mądrze mówi i potrafi zaciekawić słuchaczy, bo też miał rekolekcje w szkole.
    Młodzi może i próbują być trochę wyluzowani, ale wydaje mi się, że przez to chcą trafić także to tej "młodszej" części parafii. Przecież do takich młodych ludzi, których jest coraz mniej w kościołach lepiej się trafi wypowiadając się wprost, bez owijania w bawełnę. Objaśniając Biblię i to co chce się przekazać najprościej jak się da. A czasem fajnie jest posłuchać normalnego gadania, tak jakby się rozmawiało ze znajomym, zwyczajnie, prosto, bez jakiś wielkich słów. A takie proste słowa dotrą i do tych młodszych i tych starszych słuchaczy, no chyba, że będą już jakimś totalnym slangiem wypowiadane:)

    OdpowiedzUsuń
  7. A ja bardzo lubię jak kazania są z prawdziwej tradycyjnej ambony. Wtedy kapłan jest bliżej ludzi, jest lepiej widoczny co pozwala na lepszy odbiór. U nas podczas świąt, uroczystości, kazań pasyjnych odpustów itp z powrotem zaczęto głosić kazania z ambony. Ludzie są z tego bardzo zadowoleni. Młodym się to też bardzo spodobało. Mówią że czują, iż kapłan wychodzący na wysoką ambonę chce powiedzieć im o czymś najważniejszym - o Bogu. Kazanie z ambony kojarzy się z Jezusem nauczjącym i wygłaszającym Kaznaie na Górze.

    OdpowiedzUsuń
  8. Dla mnie kazania są jak prawdziwe Perły,słucham każdego słowa bardzo uważnie,aby żadne z nich nie upadło.
    Pozdrawiam serdecznie ks.Rafałka.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)