10 października 2011

Pokuta, ból, zmartwychwstanie...

Jest taki ból, który boli przez całe życie. Ból jedyny w swoim rodzaju. Przypomina rosę, która choć delikatna, potrafi zmoczyć, jak porządny deszcz. Pamiętam jedną noc, pod gołym niebem, na pielgrzymce. Zachciało nam się przespać pod chmurką, wieczór był wyjątkowo ciepły. O świcie, gdy otworzyłem oczy, poczułem "siłę" rosy. Śpiwór, dres, włosy... Wszystko mokre... No więc taki jest ten ból. Ból mijającego czasu. Boli bardzo... gdy wszystko zaczyna powoli układać się w jedną całość, gdy teraźniejszość Odwieczny zalewa światłem. A ty nie możesz zrobić nic, nie cofniesz czasu. To boli... Przeszłość może boleć mocno...



Czasami pojawia się we snach. Innym razem w obrazach, zalewających krainę myśli. Czasami potrafi wtargnąć w intymny świat modlitwy. Kiedy człowiek klęczy i próbuje na chwilę zamilknąć. Przeszłość potrafi zamęczyć na śmierć.

Jest jednak na nią sposób. Nawet kilka. Ale na jednym warto się skupić szczególnie. Myślę o pokucie. W filmie "Misja" Rolanda Joffe, jest jedna, dla mnie osobiście, niezwykle dramatyczna i poruszająca zarazem scena. Film  przedstawia historię misji założonej i prowadzonej przez jezuitów, w Ameryce Południowej. Jednym z przybyłych na misję jest Rodrigo Mendoza (Robert De Niro) – były łowca niewolników, który po zabiciu brata nie widzi sensu swego życia. Skłoniony do pokuty przez jezuitę ojca Gabriela, dźwiga podczas drogi "w górę wodospadów" zawieszony na szyi tłomok ze zbroją. Tę pokutę sam sobie nałożył. Dopiero odcięcie balastu przez Indianina, uznaje za odpuszczenie swych grzechów i przebaczenie... Czasu nie cofnie. Ale pamięć zostaje oczyszczona. Czy przestało go boleć wspomnienie brata, którego zabił?... Nie, ale to już jest inny ból. Przeszedł pokutę. Długą drogę, w głąb siebie, ciągnąc za sobą zbroję, symbol jego przeszłości, miecza, którym świetnie władał i zabijał. A gdy dociera na miejsce, Bóg, ręką indianina, przecinającego sznur, przywraca mu godność. Łzy pokuty... Rodrigo Mendoz rozpoczyna nowe życie... Z bólem, który przeistoczył się w delikatną "rosę", ożywczą rosę... Czasami, gdy się modlę, widzę w krainie myśli swoją przeszłość.

Mój Boże, zrobiłbym wiele, by cofnąć czas, podjąć inne decyzje, wielu słów nie wypowiedzieć... Ty Panie przenikasz wszystko, znasz mnie na pamięć, jesteś we mnie. Pamiętam, jak po wielu latach błądzenia, smakowania w grzechu, pochwyciłeś mnie w jednej minucie, w konfesjonale. Gdy nagle odkryłem, że jest KTOŚ, kto się mną nie brzydzi, kto delikatnie opatruje rany... Ty jesteś Bogiem, więc czas Cię nie ogranicza. Wyruszyłeś daleko, w moją przeszłość. Tych, których zraniłem, uzdrowiłeś, tych których zawiodłem, pokrzepiłeś. Dałeś mi pragnienie, pełne ognia, które stopy moje wprawiło w ruch, pragnienie szukania Ciebie. Dołączyłem do tysiąca młodzieńców, którzy szukają Tego, który już dawno ich odnalazł. A teraz... Teraz ofiarowałeś mi czas... Czas na pokutę... Długą wędrówkę, która pamięć oczyści, która pychę w pokorę zamienia, ból największy w słodkie cierpienie... Nie, nie zapomnę nigdy, jak głupi byłem, jak raniłem wielu, jak mocno raniłem Ciebie, który umierałeś we mnie powoli, krzycząc do swojego Ojca: "Przebacz mu... bo nie wie co czyni"... Tego krzyku, w moich wnętrznościach, krzyku Boga umierającego za mnie, za miliony takich jak ja, nie zapomnę nigdy... Słyszę go nieustannie...
Wiem, że droga pokuty jest długa... Wiem jak boli i dlaczego boli. Ale wierzę, że to ma sens, wierzę, że w końcu podniesiesz mnie Panie, że wskrzesisz mnie z martwych. Wierzę, że samotność, która mnie trawi ma sens, że łzy, które wciąż skraplają czas i przestrzeń... mają sens, że wszystkie upokorzenia, obelgi, brak wdzięczności, nieprzespane noce... że to wszystko ma sens. Że modlitwa, rezygnacja z wielu rzeczy, że porażki i upadki wszelkie... że to wszystko ma sens... Wierzę, że oczyścisz w końcu swojego syna... który zrobi wszystko, by ci nie przeszkadzać.
I o jedno cię tylko proszę, Panie mój. By ci, których mi powierzyłeś, dotarli kiedyś do Nieba. By młodzi, których kazałeś mi pokochać, nie igrali ze śmiercią, nie marnotrawili dobra i światła, które w nich wlałeś. A jeśli taka będzie Twoja wola, pozwól mi cierpieć za nich, by zakosztowali zmartwychwstania...
W ręce Twoje powierzam ducha mojego... I ból, który ma sens... I wiarę moją, kulawą czasami, którą podarowałeś mi kiedyś i bez której żyć nie potrafię. Wreszcie miłość, tę najczystszą... A z wszelkiej pychy i interesowności, wyzwalaj mnie Panie... Nadzieję, też tobie powierzam, choć nie jest łatwe, przyszłość i każde jutro w Twoje ręce oddawać...

Nie bój się pokuty... Bóg musi cię oczyścić. Twoja droga, jest drogą, którą pokonał sam Pan i wielu innych. Pokuta, ból, zmartwychwstanie. Innej drogi nie ma...

11 komentarzy:

  1. A jednak czasami boję się...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też.. Ale to chyba znak, że jesteśmy zdrowi i normalni. +pozdrawiam...

    OdpowiedzUsuń
  3. Czasem chcemy być ok ale rzeczywistość nas przerasta i z naszych chęci niewiele wychodzi. Idziemy do spowiedzi ale błędy popełniamy od razu czasem jakaś myśl nas zaskoczy czasem ktoś inny sprowokuje nie jest tak, że się nie staramy. Staramy proszę ks ale jesteśmy tylko ludźmi....
    Niech ks.będzie z Bogiem

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobrze, że zacząłes znów pisać...wow, aż mnie zatkało, ujrzałem sens tego co się ze mną dzieje... dzięki. TsJ;-) M@C

    OdpowiedzUsuń
  5. Gdyby Księdza przeszłość nie była taka, to nie doznałby nigdy Ksiądz tak wilekiej Miłości, czy to wtedy w konfesjonale czy w każdej następnej chwili swojego życia. Moc w słabości się doskonali.
    Genialne świadectwo dla mnie i na pewno nie tylko dla mnie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Do pokuty się dojrzewa. Widzi się jej sens i konieczność jako drogę zbliżania się do Pana...

    OdpowiedzUsuń
  7. Moc w słabości się doskonali.....
    heh, wiem co to znaczy pokuta....demony przeszłości które wgryzają się dogłębnie w duszę moją.... i wiem co to znaczy znaleźć Miłość i powoli przestawać się bać...
    Dzieki Bogu za wspaniałych Kapłanów, których postawił mi na drodze, w konfesjonale w w necie...:))
    Chwała Panu!

    OdpowiedzUsuń
  8. Witam księdza;zastanawiają mnie mocno księdza słowa,choć mówi wiele o błądzeniu,o ranach zadanych drugiemu człowiekowi,ja tak do końca nie wierzę,że ksiądz mógł w życiu coś zle czynić,a więc skąd to wyznanie,czy dla nas? zapewne,w to bardziej jestem skłonna uwierzyć,sumienie to coś bolącego i pięknego,to radość nieopisana jeśli je usłyszymy w naszym sercu i wyprostujemy naszą drogę.Ksiądz potrafi je w nas obudzić i to jest piękne.Bogu niech będą dzięki.

    OdpowiedzUsuń
  9. Czyli jeśli zrobiłam coś złego, czego żałuję to teraz powinnam cierpieć? Ma boleć? Mam za to pokutować w taki właśnie sposób?
    Przecież podobno Bóg jest Wszechmocny, podobno nas wszystkich kocha... Przecież mógł nas powstrzymać przed złem które wyrządzamy... Przecież On jest ponoć wszędzie i wszystko może... Więc dlaczego nas wtedy nie zatrzymał? Dlaczego pozwala nam teraz cierpieć?
    Skoro On tam gdzieś jest to powinien zadziałać Swoją nieograniczoną mocą i miłością...
    Czy nie mam racji...?

    OdpowiedzUsuń
  10. najgorzej chyba wybaczyć samemu sobie.

    OdpowiedzUsuń
  11. Rzeczywiście po spowiedzi wszystkie brudy są jak by wykasowane z pamięci . Nie że nie pamiętam jakie grzechy popełniłem tylko tak jakby przestało mnie dręczyć sumienie .

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)