3 maja 2012

Stargard pod szczęśliwą gwiazdą...


To miasto urzekło mnie bez reszty. Stargard... pod szczęśliwą gwiazdą (hasło promujące miasto). Jak Betlejem, nad którym świeciła mocno gwiazda, prowadząca mędrców ze wschodu. Znajdą się marudy i zawodowi narzekacze. To złe, tamto beznadziejne. Niech sobie marudzą a ja i tak wiem jedno: w tym mieście można się zakochać po uszy. Ja się zakochałem i niech tak zostanie...


 Można w Stargardzie zakochać się... w basztach, bramach, murach obronnych, w zabytkach wszelakich, których jest bez liku. A mnie, co innego za serce chwyta. Miasto to nie tylko asfalt, beton i cegły, to przede wszystkim ludzie... Codziennie w Stargardzie spotykam wspaniałych i kochanych ludzi... Młodzież... 


Mnóstwo wielkich, małych ludzi, szukających szczęścia, innym razem przygarbionych porażką, pociętą na małe kawałeczki samotnością. Każdy z nich niesie w sobie jakąś historię, pamięć wczorajszych lat, marzenia pachnące nadzieją. Wśród nich czuję się jak u siebie, w rodzinnym domu. łączy nas wiele: codzienne przeżuwanie czasu i przestrzeni, grzech i bezsilność, miłość cierpliwa i łaskawa, wiara szukająca zrozumienia, Boże Miłosierdzie. Wszyscy pod jednym niebem, ogrzani tym samym słońcem, wkomponowani w historię stargardzkiej ziemi...


Życzliwość. Takiej życzliwości nie spotkałem nigdzie indziej. Ilekroć sunę przez miasto, czy gdy siedzę w parku na ławce, albo przeglądam książki w empiku, zewsząd dużo uśmiechu, serdeczności. Jestem księdzem (hm... cóż za odkrycie. sic!) ludzie mnie rozpoznają, kojarzą z kościoła. Czy jestem w sutannie, czy bez... wszędzie: "Szczęść Boże", uśmiech... "Niech będzie pochwalony", uśmiech... Obejmuję spojrzeniem tych wszystkich ludzi i pośpiesznie chowam ich w sercu. A potem duchowymi łączami przesyłam ich Panu Bogu, wypełniając szczelnie niebiańską skrzynkę, pękającą w szwach.


Kościół św. Jana. Miejsce szczególne. Zabytek, świątynia, dom Boga. Wewnątrz Kaplica Wieczystej Adoracji. Zawsze ktoś tam klęczy. Spoglądają Chrystusowi w oczy. Czasami płaczą. Tu cisza miesza się ze zgiełkiem, panoszącym się w naszym sercu, myślach, uczuciach. Niedzielne Msze na 19:00. Półmrok i światło. Piękna liturgia, zespół młodych ludzi, lektorzy. Wszyscy wtulający się w Ołtarz, na chwilę wyciszeni, objęci przez wieczność. Prawdziwi do bólu, łamliwi jak chleb, który staje się Jego Ciałem. Przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie...

Stargard... Pod szczęśliwą gwiazdą. Miasto wież, kościołów, pełne zabytków, parków, przecięte rzeką Iną. Miasto cudownych ludzi, którzy, czy gwiazda świeci czy nie, szukają wciąż swojego miejsca w świecie, nie przestając całym sercem swoim, w milczeniu i w słowach, wołać Kyrie eleison...





11 komentarzy:

  1. :)Jest taka modlitwa św. Tomasza Morusa: "Panie, Daj mi takiego ducha, który by nie znał znużenia, szemrania, wzdychania, skargi, i nie pozwól, bym się zbytnio zadręczał tą rzeczą tak zawadzającą, która się nazywa moim „ja”.
    Panie, daj mi poczucie humoru. Udziel mi łaski rozumienia żartów, abym potrafił odkryć w życiu odrobinę radości i mógł sprawiać radość innym." Myślę, że Ksiądz nie musi się posiłkować tego typu modlitwami, gdyż należy do grona ludzi, którzy mają miłość bliźniego i radość życia od urodzenia we krwi. Dzięki temu na co dzień emanuje od Księdza dobra Boża energia...
    Cóż! Mają szczęście stargardzianie - mają pecha szczecinianie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonimowy05 maja, 2012

    zgadzam się .. dobrze , że ksiądz jest w Stargardzie :) i mam nadzieję , że już zostanie :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Anonimowy10 maja, 2012

      Nie zostanie, bo tak rola...10 maja, rocznica smierci mojej mamy.., kolejna... 10 maja , godz. 20.50

      Usuń
  3. Anonimowy05 maja, 2012

    gdyby nie ksiądz w Stargardzie było by nudno

    OdpowiedzUsuń
  4. Anonimowy06 maja, 2012

    mogę księdzu szczerze napisać iż byłam na wielu mszach w wielu kościołach. jednak to jaką ksiądz prowadzi msze jest niesamowite .. rzeczywiście pierwszy raz widzę tak świetnie prowadzoną mszę. widać , że robi to ojciec z miłością :) jest ksiądz do tego po prostu stworzony . inni księdza , żeby tylko odklepać modlitwe , a ksiądz wszystko z taką miłością do Boga i do parafian. widać , że ksiądz kocha to co robi :) i oby tak zostało :) można się po prostu wzruszyć i poczuć Boga. bo kiedy przemawia ksiądz ja mam wrażenie , że przemawia Jezus :) dziękuje księdza za to z całego serca :))

    OdpowiedzUsuń
  5. Anonimowy06 maja, 2012

    Ach , Stargard :) wspaniałe miasto i jeszcze cudowniejsi ludzie :) niektórzy tylko błądzą

    OdpowiedzUsuń
  6. Anonimowy06 maja, 2012

    ale niektórzy tutaj słodzą , ale nie dziwie się czemu .. więcej takich księży! i więcej takich księży , którzy mają taki dobry kontakt z młodzieżą! widziałam jak młodzi księdza uwielbiają nie dziwie się czemu. ma ksiądz coś w sobie co ciągnie ich do księdza

    OdpowiedzUsuń
  7. Anonimowy06 maja, 2012

    hm .. interesujące .. a ja tutaj przedstawił bym inną wersję. tak chwalicie ks. Rafała , że wspaniałe msze odprawia i tak dalej choć nie wiem czemu bo jak zauważyłem napisał wpis o czym innym , ale nawet nie o to chodzi , ja nie raz widziałem jak ktoś z młodych chciał z nim porozmawiać , a on nie miał czasu zwyczajnie , albo mówił , że potem , a następnie zapominał :) więc nie wiem czy , aby na pewno jest tak jak było wyżej napisane , ale rację muszę przyznać , msze są WSPANIAŁE! dziękuje księdzu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ...jeśli tak się stało, to przepraszam. Mea culpa. Będę nad tym pracował. Będę próbował... +pozdrawiam

      Usuń
  8. Anonimowy06 maja, 2012

    i to jest właśnie dobry ksiądz :) inny by to olał. młodych trzeba przycisnąć czy chcą mówić czy nie . po prostu się boją , że kogoś zanudzą swoimi problemami i tyle

    OdpowiedzUsuń
  9. Anonimowy09 maja, 2012

    Czcigodny kapłanie jak Ty pięknie bajarz,Twój zachwyt tym miastem to po prostu zachwyt domem,kiedyś był Szczecin,piękna Warmia,bo "tam gdzie serce tam i twój dom",nieprawdaż,a mój kochany kapłan ma ogromne Serce,a Polska to Jego dom.
    Zapewne jak przeniosą księdza w inne miejsce też będzie najpiękniej.To pięknie tak kochać ludzi widzieć ich życie w bólu i radości,trzeba mieć otwarte oczy na Boga,żeby dostrzec to co piękne i to co pogubione i marne,księdzu zawsze się to udaje,modlę się żeby było tak zawsze drogi kwiatku.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)