21 czerwca 2013

Na krzyżu o młodych trzeba nam powalczyć

Pomyślałem sobie wczoraj... że Pan Jezus przegrywa czasami w sercach młodych z jeziorem Miedwie (jest upalnie, więc jedźmy nad wodę, co tam Msza, co tam bł. Jose...), że przegrywa z piwkiem, z grą komputerową, że przegrywa czasami z dziewczyną, albo chłopakiem, że przegrywa z kumplami... i źle pomyślałem. Bo nie przegrywa. To młodzi wtedy przegrywają. Dają się uwieść. I wcale nie Jezusowi. Bóg zwycięża. Jego MOC zwycięża, także w naszych słabościach. Marnotrawienie łaski... to dramat, rozłożony na wiele lat. Dziś jedno wypięcie na Boga, jutro dwa... A Bóg cierpliwie czeka. Oczywiście, kiedy już diabeł dopełnia dzieła i z człowieka robi "bezrozumne" zwierzę, kiedy młody człowiek już przestaje być młody i jest dorosły, odkrywa nagle, że dalej jest chłopcem, lub że dalej jest dziewczynką....

Księża nie poddawajcie się, rodzice nie kapitulujcie. Nawet wtedy gdy młodzi będą was gów... obrzucać, gdy będą was olewać, nie wywieszajcie białej flagi. Walczcie o nich. Marnotrawni zawsze mogą wrócić. Oni muszą wiedzieć, głęboko w sercu - gdzie mogą wrócić, do kogo mogą wrócić. I że ich nie odrzucimy, że ich z błotem nie zmieszamy. "Miłość cierpliwa jest" - powiada św. Paweł...

Wiecie, co mnie najbardziej boli? Kiedy młodzi, w których się tyle duchowo i fizycznie inwestuje, zaczynają odchodzić, w dalekie strony pogaństwa, diabelskich iluzji, wirtualnych zaświatów. Ma boleć... Dobrze, że boli. "razem z Chrystusem zostałem przybity do krzyża". Znów św. Paweł. Jezusa też bolało, kiedy swe życie ofiarował za ludzi, za nas. Strasznie Go bolało. Ale właśnie w tych ciemnościach bólu Syna, Bóg Ojciec - podnosił swoje dzieci z gleby, oczyszczał je, dawał nowe życie.

Pamiętacie bogatego młodzieńca? Odszedł od Chrystusa zasmucony. Bo Chrystus mu powiedział: "zostaw wszystko i pójdź za Mną"... Młody nie poszedł. Był przywiązany do przyjemności, do bogactw. Poszedł zasmucony: człowiek, który Jezusa rzuca na odstawkę jest dziwnie smutny. Czasami obserwuję młodych: wielu z nich musi się nachlać, wyrzygać, najarać... Rżą wtedy jak konie. Ale w sercu są dziwnie smutni. Jakaś pustka... Młodzieniec odszedł - zasmucony. Porażka duszpasterska Jezusa? Nie... Zwykłe uszanowanie wolnej (i zniewolonej) woli. Szacunek do wolnej (i zniewolonej) decyzji. Jakie były dalsze losy młodzieńca? Nie wiemy. Czy Jezus się poddał i już o niego nie zawalczył? Zawalczył. Ale innym sposobem - na krzyżu...

Walczyć do końca. Chodzić po wodzie i wisieć na krzyżu. Dać się opluć i wygwizdać. A w sercu pozostać mocnym w Panu. I walczyć o młodych do końca... Nawet wbrew ich woli. Woli, która często jest zniewolona i słaba. Ad maiorem Dei Gloriam.... Wszystko na chwałę Pana...

I ksiądz musi się swoje nacierpieć. Ale niech ksiądz nie wywyższa się ponad Mistrza. Niech rodzice nie wywyższają się ponad mistrza. W załamanych i przebitych łzami, nocami nieprzespanymi - rękach, kryje się moc dziwnie Boska. W bólu i cierpieniu - skrywa się "siła fatalna, która zjadaczy chleba w aniołów przerobi" (Juliusz Słowacki). Trzeba się dać przybić z Chrystusem do krzyża. Ech,,, jak my się tego krzyża czasami boimy... A przecież innej drogi nie ma. 


O młodych - z sercem zniewolonym - walczyć można tylko na krzyżu... Najpierw modlitwą, na kolanach, z różańcem w ręku (tak na marginesie: ile godzin przed Najświętszym Sakramentem spędzamy my księża, duszpasterze młodych, w intencji kochanej młodzieży?...). Potem konkretem: uchem otwartym i cierpliwym, słowem pełnym szacunku i wyrozumiałości, Słowem Bożym - czasem mocnym i jasnym... bez ściemy, owijania w bawełnę, wreszcie - nauczaniem Kościoła, przystępnym i ludzkim językiem tłumaczonym... To kosztuje. 

I dlatego powiadam: na krzyżu trzeba nam o młodych walczyć. Coraz bardziej się o tym przekonuję... Daj mi siłę, Panie... Daj siłę kapłanom, rodzicom i wychowawcom, Panie...

4 komentarze:

  1. dziękuję ks.Rafale, to wszystko co piszesz jest pełne prawdy, mądrości i emocji,
    mam syna, o którego walczę..
    kiedy skończył 18 lat raptem stał się dorosły, przestał mnie słuchać, przestał się modlić,chodzić do kościoła,
    i tak jest do dziś, to już 5 lat,
    sprawy wiary są chyba dla niego ostatnim tematem, nawet nie chce ze mną rozmawiać,
    i w ogóle słowo "mamo" przychodzi mu z coraz większym trudem,
    walczę o niego modlitwą, różańcem,
    jego odejście od wiary i kościoła bardzo mnie boli,
    i wiem, że na krzyżu muszę o niego walczyć..
    Panie daj mi siłę..

    OdpowiedzUsuń
  2. ja tez walczę o moje dziecko, codziennie różańcem by chciała spotkać Jezusa....by chciała przyjąć wiarę, Jezusa a nie tylko stać w kościele i mowić ze ma gdzieś taka wiare i taki Kościoł np. w kontekście Isi....
    ehh nikt nie mowil ze będzie latwo, wręcz przeciwnie:
    Będziecie prześladowani w imieniu moim, brat przeciw bratu, syn przeciwko ojcu.....
    Różaniec naszą bronią droga Anonimowa:))

    OdpowiedzUsuń
  3. Walczcie o nas.. bo tego nam potrzeba.. kogoś komu na nas zależy..

    OdpowiedzUsuń
  4. dziękuje Ci są te słowa. Bo jeśli nie my rodzice , jeśli nie Wy Kapłani... to kto ma walczyć... doswiadczam tego jako ojciec że gdy normalne kroki nic
    nie dają .. trzeba wziasc Różaniec i zaufać do końca

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)