7 stycznia 2012

Z młodymi nad poziomy wylecieć

Zawsze chciałem być blisko ludzi. Dotykać ich ran subtelnym dotykiem Samarytanina. Spotykam codziennie mnóstwo poranionej duchowo młodzieży. Widzę jak słabną, cieszę się, gdy powstają mocni duchem, podnoszeni łaską. Uśmiecham się wtedy po cichu. Idziemy razem, różnymi drogami, ale do jednego celu. Rana w ranę. Mamy czasami mocno połamane skrzydła i powyginane aureole. Nigdy nie byłem i nie będę świętszy od moich ukochanych młodych.  Pragnę tylko jednego. By od czasu do czasu podnieśli głowy i zobaczyli otwarte Niebo...



Wiem, że sam nie wiele mogę. Dlatego, gdy trzymam Ciało Chrystusa w dłoniach, o jedno Pana błagam. Bym nigdy nie zapomniał, kto jest najważniejszy. Ksiądz, który nie krzyżuje swojego spojrzenia ze spojrzeniem Jezusa, ginie w odmętach własnej niewystarczalności, zwija się z bólu, przygnieciony słabością i ludzką, zwyczajną niemocą. Wiem, może to dziwnie zabrzmi, ale czasami wydaje mi się, że gdy jestem sam na sam z Nim, przenikającym przez zamknięte drzwi tabernakulum w moje rozpalone ciało i złamanego dniem powszednim ducha, właśnie wtedy jestem najbliżej tych, których noszę w sercu. Modlitwa znosi granice czasu i przestrzeni. Boże, jak bardzo jestem Ci wdzięczny za to, że możemy żyć, oddychać i spać pod jednym dachem. Że tyle razy wychodzisz z tabernakulum, w kaplicy naszego zakonnego domu, by ze mną porozmawiać, objąć, podnieść, gdy ciało z sił opada a ogień ducha przygasa.

Tabernakulum płonie. Twoją świętą obecnością. Widzę Cię czasami, Panie, jak rozmawiasz z bogatym młodzieńcem. Ma mnóstwo pytań, jak to młodzi. Choć brakuje mu odwagi. Jeszcze szuka, jeszcze się lęka, jeszcze poznaje siebie, świat i Boga po omacku. Innym razem widzę, jak stoisz w otwartych drzwiach i patrzysz się w dal, czekając na marnotrawnego syna. Cierpisz, ukradkiem ocierasz łzę, jedną drugą, ale nie tracisz nadziei. Wiesz, że w którymś momencie, gdzieś w oddali zarysuje się sylwetka młodzieńca, że będziesz mógł rozpocząć bieg ku niemu i objąć go, choć tak wiele zmarnotrawił. Jak to młodzi. Dajesz mi kolejne lekcje. Jak być cierpliwym, jak nie odrzucać, jak pokazywać młodym, bez obwijania w bawełnę, co jest czarne a co białe.

Ale najbardziej uwielbiam ten moment, gdy w stojącym przede mną i uśmiechającym się młodym człowieku, widzę nagle Twój uśmiech. Albo gdy w spowiadającym się chłopaku, czy dziewczynie, słyszę nagle Twój ciężki oddech, charakterystyczny dla umierającego na krzyżu skazańca. Jak mocno ci dorastający młodzi czasami cierpią. Jak bardzo czują się samotni, pogubieni. Bo gdy oni cierpią, Ty cierpisz razem z nimi. Gdy oni upadają, Ty upadasz razem z nimi, przygnieciony ich grzechami. Uwielbiam czynić znak krzyża i wypowiadać słowa rozgrzeszenia. Słyszeć wtedy radość Nieba, trzepot skrzydeł rozradowanych aniołów. A w tabernakulum da się słyszeć Twój głos: "Kawał dobrej roboty, stary"...

Co jest moim największym marzeniem? To, o czym wspomniałem na początku. Słowacki pisał o przerabianiu zjadaczy chleba w aniołów. A mi wystarczy, że młodzi będą dalej zajadać chleb, bez aspiracji do anielskich lotów. Pragnę tylko jednego. By, twardo po ziemi stąpając, nigdy nie zapominali o otwartym Niebie.  I o tym, że ich ciało zamieszkuje Duch Boży. Dlatego tak się tego Jezusa uczepiłem, bo wiem, że tylko w Nim wszystko nabiera sensu, staje się proste, osiąga swoja pełnię. Wiem to, bo też byłem młody i znam smak młodzieńczych igraszek z losem.

I jeszcze jedno. Jezus nauczył mnie, że od młodych wiele się można nauczyć. Szybko zapominamy, uprawiając dorosłość o tym, co w młodości dodawało skrzydłom polotu. Mickiewicz pisał: "młodości, ty nad poziomy wylatuj". Jak się jest młodym, chce się walczyć o piękne idee, szybować ponad poprawnościami przeróżnej maści, ponad utartymi schematami. I dlatego lubię powracać do Mickiewiczowskiej "Ody do młodości":
Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy;
Młodości! dodaj mi skrzydła!
Niech nad martwym wzlecę światem
W rajską dziedzinę ułudy:
Kędy zapał tworzy cudy,
Nowości potrząsa kwiatem
I obleka w nadziei złote malowidła...
Młodość "dodaje skrzydeł". Podobnie jak modlitwa i wtulanie się w tabernakulum. Dotyku dobrego Samarytanina, poprzez który Pan leczy poranioną młodość, może nas kapłanów nauczyć tylko i wyłącznie sam dobry Samarytanin. Próbowałem wiele razy ułożyć sobie życie, bez Ciebie, Panie, ale nie potrafię. Uciekałem, chowałem się, odnajdywałem mnóstwo inteligentnych wymówek. Bez sensu... Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść... I nie żałuję... A teraz uwiedź moich ukochanych młodych. A jeśli Ci się przydadzą moja słabość, lęk, wątpliwości, moja głupia naiwność, letniość ducha, bierz to wszystko i przerabiaj, by moc się, w tym całym badziewiu jeszcze jednego zakonnika, porządnie doskonaliła...

Tyle na ten temat. A teraz czas na spotkanie. Ktoś w tabernakulum czeka. By o młodych pogawędzić, o młodych wspólnie powalczyć. I zakonnikiem potrząsnąć. By miał odwagę z młodymi nad poziomy wylatywać. Nawet na połamanych skrzydłach i z mocno uszkodzoną aureolą...

7 komentarzy:

  1. pięknie, że są jeszcze tacy co chcą być dla młodych. Szkoda tylko, że jest ich mało i coraz mniej.
    Szkoda tylko, że nie ma ich wszędzie tam gdzie ich potrzeba.

    OdpowiedzUsuń
  2. Potrzeba nam świętych kapłanów! :) Takich od ludzi wziętych dla ludzi posłanych zwłaszcza tych poranionych przez los... Do nas młodych należy zadanie modlitwy o nich, bo jeśli nie my, to kto? ...
    Podstawowym błędęm młodych i nie tylko jest chęć przejęcia życia we własne ręce i kierowanie nim. Ja też wiele razy próbowałam żyć bez Boga, ale zwyczajnie nie potrafiłam, ZAWSZE wracałam i wracam za każdym razem... I to jest piękne :) Obecnie w mojej parafii brakuje mi takich prawdziwych kapłanów. Tęsknię bardzo za tym PRAWDZIWYM duchowym życiem a nie trwaniem...

    OdpowiedzUsuń
  3. pięknie to padre ujął młodzi potrzebują księdza w szczególności takiego ;-)

    pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
  4. kiedys pogubiłam sie bardzo, bo nie spotkałam na swojej drodze kapłana tylko urzędasów....
    20 lat trwało by Bóg postawił na mojej poranionej drodze Kaplana...i trwam już na nowej drodze 2 lata....
    Mlodzi potrzebuja milości i prawdziwości w kaplanie
    Oby nikt nie musial czekac 20 lat jak ja...:))choć oplacalo sie...

    OdpowiedzUsuń
  5. Dobrze że jesteście!! Wy KAPŁANI!!! Życzę dużo siły i mocnych skrzydeł

    OdpowiedzUsuń
  6. czekamy z niecierpliwoscia na kolejny wpis

    OdpowiedzUsuń
  7. Dawno tutaj nie zaglądałam... ale kolejny raz czytając Księdza wypowiedź wyruszyłam w podróż do mojego serca, wspomnień...
    Chciałabym za kilka lat umieć napisać tak pięknie o tym co robię i wiedzieć, że jestem w miejscu do którego wezwał mnie Pan. Teraz jest jeszcze we mnie zbyt dużo pytań, nie umiem zaufać Jego miłości i radykalnie pójść za Jego głosem. Wiem jedynie to, że bez Jezusa życie mi nie smakuje...
    Niech to wszystko co robisz kochany Księże dla młodych owocuje sto-, na nawet tysiąc krotnie, niech unosi Cię razem z nami do Nieba. Bóg zapłać.

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)