16 lipca 2012

Idzie "Czarna" czyli o nogach które (nie)same niosą

Gdyby nie ona, nie spotkałbym nigdy pana Andrzeja, bezdomnego ze Szczecina, który jak św. Franciszek potrafi zachwycić się wszystkim, niosąc po cichu krzyże, swoje i innych. Gdyby nie ona, nie umiałbym żyć z pasją i kochać "pomimo". Wreszcie, nie potrafiłbym odkryć we wszystkich swoich słabościach - szansy - na wybicie się ku Niebu. Gdyby nie ona, wierzyłbym dalej w Boga, ale już nieco mniej Bogu, tudzież drugiemu człowiekowi... Piesza pielgrzymka na Jasną Górę, bo o niej piszę, to jedno z największych odkryć ludzkiej duchowości, katolickie święto wiary, wreszcie przygoda życia, moment, który wymyka się szponom czasu i przestrzeni. I dlatego od kilku lat nie wyobrażam sobie sierpnia bez dziewięciodniowego wędrowania na nogach do Częstochowy, by przekonać się raz jeszcze, jak wielki jest Pan, który zaprasza, by wyruszyć w drogę (i wie dobrze, jak człowiekowi jest to potrzebne), jak wielki i genialny może być człowiek, gdy daje się prowadzić Bogu i gdy ma jasno określony cel swojej wędrówki...

Bóg map nie rozdaje

Coś genialnego: zerwać się rano ze snu (o 5:00 albo 6:00), wyczołgać się z namiotu czy stodoły i odkryć nagle, w świetle wschodzącego słońca, że za chwilę znowu trzeba wyruszyć i pokonać o własnych siłach ponad czterdzieści kilosów. Mijają minuty, zamieszanie totalne, ludzie szczotkują zęby, dziewczyny spinają włosy, szybka czarna kawa i już za chwilę ruszasz. Wokół mgła, pod stopami rosa. Idziesz do przodu, bez mapy, w gromadzie Bożych wariatów. Masz dwie nogi, które kochasz nad życie, bo wiesz, że bez nich daleko nie ujdziesz. No więc idziemy. Zaczynają śpiewać "Godzinki". Chłód wdziera się w przebudzoną ledwo co aglomerację ciała. Czujesz ciężar plecaka na ramionach i plecach. Kolejny dzień wędrowania. Oto dostąpiliśmy zaszczytu bycia pielgrzymem, wiemy, że wszystko w rękach Boga, nasze ciała, nasze nastroje, nasze marzenia o pierwszym postoju). Bóg map nie rozdaje, ale prowadzi nas cierpliwie, co chwilę dając o sobie znać. 

Pan Andrzej

Dochodzimy do pierwszego postoju. Kilka metrów obok nas pan Andrzej. Nie ma komórki i portfela. Patrzy się w Niebo. A my patrzymy się na niego. Gdzie jest Bóg? Znamy odpowiedź: w panu Andrzeju. We mnie, w nas. Jego bezdomność to jedna z najcudowniejszych lekcji Ewangelii w czasie pielgrzymki. Mija minutka i już ktoś podbiega do pana Andrzeja i daje mu kanapkę. Ktoś inny częstuje go drożdżówką. Od lat na Warszawskiej powtarzają jedno hasło: "nic wam się w drodze nie należy". To prawda. Nie mamy mapy, nie mamy kompasu, nie mamy laptopów i łazienek z cudowną wanną (na Warszawskiej kąpiemy się w rzekach, jeziorach i w parawanach, których mamy dwa), wypełnioną po brzegi gorącą wodą. Ale mamy Boga, mamy pana Andrzeja, mamy siebie, czyli Kościół. Idziemy razem, wspierając jedni drugich, idziemy w jednym kierunku, zakurzeni i zmęczeni. Oto Kościół. Wspólnota ludzi, którzy zawierzyli Bogu. Jeśli jeszcze nie rozumiesz czym jest "Kościół" idź na pielgrzymkę. Tam zaczaisz o co chodzi...



Módl się za nami grzesznymi

Modlitwa "Zdrowaś Maryjo" to chleb powszedni pielgrzyma. Szczególnie słowa: Módl się za nami grzesznymi. W drodze, w którymś momencie zaczyna cie wszystko boleć. Mięśnie, nogi, stopy, ramiona. zaczyna też boleć sumienie. Z każdym krokiem odkrywasz prawdę o sobie. Wiele spraw i wiele historii udało się nam porządnie zabunkrować, gdzieś na dnie duszy. Do wielu naszych słabości zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Wierzący "rutyniarze", katolicy z nazwy i wyboru, choć czasami tak mało katoliccy, tak mało radykalni, gotowi do ofiary i poświeceń. Są momenty, że naprawdę nie chce się już dalej iść, denerwuje cię wszystko i wszyscy...

Moc w słabości się doskonali

Wtedy przychodzi światło. Nie, żadna tam nasza wspaniałomyślność, nasz intelektualny geniusz, nic z tych rzeczy. Raptownie odkrywasz jak mocno i jak wiele razy mijasz się w życiu z Chrystusem. Odkrycie sezonu, wiadomość dnia, news, który wbija cię w drogę, zwala na jedną małą chwilkę z nóg, by już w chwilę potem unieść cię pod samo niebo. A wszystko dzięki Niej. Ona rzeczywiście modli się za nami. I dzięki modlitwie Matki, odkrywasz nagle, jak głupi i naiwny, jak bardzo samolubny i egotyczny jesteś, choć na pierwszy rzut oka wszystko jest o.k. I to wszystko, choć piekielnie boli, ciało i dusza, sumienie, to wszystko raptownie ogarnięte zostaje Światłem. Chrystus otwiera ci oczy, przywraca słuch. Po kilku dniach zaczynasz rozumieć, co miał na myśli św. Paweł, gdy pisał: "Moc w słabości się doskonali". Jego moc plus twoja słabość to mieszanka wybuchowa, chwila niezwykłego odkrycia i moment, w którym zaczynasz dostrzegać, jak niewiele potrzeba, by Bóg w twoim sercu, w twoim ciele, w twoim myśleniu zaczął królować i miał pierwsze (i ostatnie) słowo.

Nie jestem samotną wyspą

Pielgrzym wędrujący pieszo wie, jak cenne są dwie nogi, na których idzie, ale też ma świadomość, że same nogi nie wystarczą. Modli się zatem, prosi Boga o siły (idzie w określonej intencji), dziękuje za wiele. Ale nie idzie sam, nie prosi sam i sam nie dziękuje. Obok niego są inni pielgrzymi. To z nimi i dzięki nim każdy kolejny metr przebytej drogi nabiera smaku, staje się błogosławieństwem. Idziemy razem, wspólnie się modlimy na różańcu, śpiewamy na chwałę Pana. Jest też czas "dla brata i siostry". To okazja doskonała, by z kimś kto obok mnie idzie pogadać, otworzyć się przed nim, wysłuchać go. Tak rodzi się więź, jakaś jedyna w swoim rodzaju przyjaźń. Odkrywamy nagle, jak wiele nas łączy, jak podobnie czujemy i myślimy. Każdy z nas jest inny, ma swoją przeszłość, swoje problemy, swoją osobowość, różny charakter. A jednak jest coś, co nas łączy. I nie jest to coś, ale bardziej KTOŚ. Odkrywamy nagle, że łączy nas Chrystus. Jeden Bóg, jeden chrzest, jedna wiara, jeden Kościół. Przed nami wiele kilometrów drogi. Ból w nogach coraz silniejszy. Ale co tam, trzeba iść dalej. Na szczęście nie jestem samotną wyspą, boli też innych. Dziś wieczorem, po dojściu na miejsce, ktoś pomaga drugiemu rozłożyć namiot, zaparza mu chińską zupkę. Jutro może być tak, że role się odwrócą. Kolejna zasada na pielgrzymce: "Zanim zaczniesz myśleć o sobie, pomyśl o innym". Jedni drugich brzemiona noście...

Rycerze Chrystusa

Jeszcze kilkaset lat temu człowiek na nogach pokonywał olbrzymie odległości. Wyrabiał tym samym swój charakter, uczył się życia, poznawał świat. Pielgrzymka nie jest dla mięczaków. Trzeba mieć w sobie to "coś". Jakąś ogromną determinację, pragnienie Nieba, wiarę. I wcale nie chodzi tu o ciało, o naszą fizyczność, biologię. Człowiek, który wyrusza w drogę i który daje się Bogu prowadzić, ma w sobie odwagę. Przypomina Abrahama, który zostawia wszystko i rusza do kraju, który mu wskaże Pan, przypomina Mojżesza, wspinającego się na górę Synaj, by zobaczyć Pana twarzą w twarz, przypomina rycerza, który potrafi walczyć do ostatniej kropli krwi, by bronić honoru swojego Pana i swojej ojczyzny. Ten, który wyruszył w drogę, do świętego miejsca, decyduje się oddać wszystko w ręce Najwyższego. A ten nie będzie pieścił, nie będzie uprawiał taniej reklamy. W drodze na Jasną Górę, z godziny na godzinę, z kilometra na kilometr, Bóg odkrywa przed nami soje karty, uczy pokory i zaciskania zębów, wprowadza w światło, rzuca na krzyż. Uczy życia i zawierzenia. To dlatego, gdy już docieramy na Jasną Górę i gdy padamy na kolana w jasnogórskiej świątyni, spoglądając w oczy Czarnej Madonny, chce się płakać. Dla tej chwili warto żyć i wart pokonać kilkaset kilometrów. Klęczysz ze łzami w oczach i raptownie już wszystko wiesz, wszystko rozumiesz, choć nie wiesz nic i nic zrozumieć nie potrafisz. Nie da się tego ubrać w słowa. To trzeba przeżyć, doświadczyć na własnej skórze, na własnym sercu. Patrzysz się w oczy Czarnej Madonny i wiesz jedno: najważniejsza jest Miłość. Nie masz nic i niczego nie potrzebujesz. Najważniejszy jest On. Ten, który jest Miłością. I w oczach Maryi nic innego nie zobaczysz, nikogo innego nie spotkasz. W jej źrenicach jest tylko On...

Idzie "Czarna"

Ten który raz na pielgrzymkę pieszą wyruszył, powraca na szlak po raz drugi i trzeci. Znam pielgrzymów, którzy wędrują nawet po trzydzieści razy. Nie dziwię się im, sam zostałem pielgrzymim wędrowaniem zarażony. I robię wszystko, by innych pielgrzymką zarazić. Kimkolwiek jesteś, zachęcam cię gorąco, bracie i siostro, wyrusz w tym roku z nami. Sierpień coraz bliżej. Wyruszamy z Warszawy, 6 sierpnia. Wędrujemy przez dziewięć dni. Śpimy w namiotach i stodołach. Wyżywienie we własnym zakresie. Warszawska podzielona jest na kilka grup. Wśród nich jest i nasza grupa zwana "Czarną". Prowadzą ją od lat wielu księża chrystusowcy. Wszelkie informacje na temat pielgrzymki na stronie: www.czarna.org.pl. Ze Stargardu od lat pielgrzymuje już mocna i silna ekipa ze św. Jana, składająca się w większości z młodzieży, choć nie tylko. Zapraszam serdecznie, przyłącz się do nas. Moje namiary: ks. Rafał Sorkowicz SChr, tel.: 798805422, e-mail: rsorkowicz@gmail.com. Zatem: do zobaczenia, na pielgrzymim szlaku...

Grupa ze Stargardu... Najlepsza :)))


3 komentarze:

  1. Podpisuję się pod słowami księdza. Pielgrzymka, niesamowita sprawa i trzeba 'uważać' bo uzależnia :)
    Szkoda, że w tym roku nie wyruszę na pielgrzymi szlak.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pamiętam wiele intencji z jakimi szłam na trasie Warszawa - Częstochowa podczas tych kilku pielgrzymek przed laty... A najważniejsza z nich to była ta "o dobrego męża". I co? "Proście, a będzie wam dane!" Mam męża, dobrego męża - od 23 lat tego samego ;) Tak sobie myślę, że małżeństwo, to taki rodzaj szczególnej pielgrzymki, która też wymaga odwagi, siły, samozaparcia, a jednocześnie przynosi radość, szczęście i łzy wzruszenia - pod warunkiem, że zaprosi się do wspólnej wędrówki Boga, dzięki któremu zanim się zacznie myśleć o sobie, myśli się o innym...i tak każdego dnia rok po roku :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dziękuje Ks Rafałowi za te słowa. Aż łezki się zakręciły, bo przypomniał się każdy dzień zeszłorocznej pielgrzymki.Piszę te słowa ponieważ chciałabym powiedzieć tym którzy mogą iść , mają czas wolny , a się jeszcze wahają ..Namawiam , inni się śmieją , pytają dlaczego? Po co?, a bo warunki sanitarne, a bo tamto itd… Dla każdych spędzonych chwil Tam warto.Wstajesz codziennie rano z modlitwą na ustach –z różańcem który ciężko mi było odmawiać , codziennie odmawiasz modlitwę WIERZĘ W BOGA OJCA ,i dopiero zdajesz sobie sprawę co naprawdę wypowiadasz ..każde słowo,konferencja , modlitwa ubogaca.. Pomimo tego że wydaje Ci się że jesteś wierzącym , dopiero tam przewartościowujesz swoje zycie, widzisz co naprawdę ma sens ..Pomimo tylu kilometrów nie czujesz tak naprawdę wielkiego zmęczenia , tak jak Ks napisał nie idziemy sami . idzie z nami On , a także nasza kochana Mateczka, i Ci wszyscy wspaniali ludzie , jest siostra i brat i nie liczy się pozycja, zawód, pieniądze, i dużo radości wypływającej z serca –tej prawdziwej ..Stajemy my w prawdzie tacy jacy jesteśmy , bez uczesania, makijażów, masek wygodnictwa , widzimy się w każdej sytuacji, nadzy nie mając nic do ukrycia..I ten najwspanialszy moment kiedy zmęczeni , na mecie naszej wędrówki oddajemy pokłon Kochanej Jasnogórskiej Matce, …dziękujac za wszystko, i przepraszajac za nasze zaniedbania..Uwierzcie prosze idźcie jesli macie taka okazje , spojrzycie na swoje życie inaczej i nabierze one sensu, bo gdzie Bog na I miejscu tam wszystko inne na swoim miejscu ..Niestety nie moge z wam isć w tym roku, ale Duchem jestem z wami, i dziekuje za takie własnie doswiadczenie Boga ...Tylko 9 dni , i najwieksza lekcja pokory, cierpliwosci i miłosci do swoich nawet słabości i jedno :PANIE NASZ POTRZEBUJEMY CIE BO NIE MA W NAS SIŁY .... Love was.....E...

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)