6 grudnia 2011

"Listy do M." czyli do kogo?...


Miało być śmiesznie i romantycznie. Tymczasem z ekranu powiało smutkiem i żenadą. Reklamowana od jakiegoś czasu komedia „Listy do M.” wywołuje mieszane uczucia. Fabuła i plakat go reklamujący pozwalają nazywać obraz polskim odpowiednikiem znakomitego "Love Actually" (To właśnie miłość)", hitu z Hugh Grantem, Emmą Thompson i Keirą Knightley. O ile Anglikom się udało, o tyle polskiej produkcji TVNu już mniej. Wychodziłem z kina zniesmaczony. Może gdybym nie był katolikiem i homo cogitans było by inaczej…


 Plus filmu jest jeden. Pokazuje on historię ludzi, którzy dali się ponieść kapitalistycznej ideologii, odartej z wielu chrześcijańskich wartości. Świąteczny klimat w fabule filmu jest klimatem na wskroś relatywistycznym i agnostycznym. Mamy Mikołaja (niekoniecznie świętego), który uprawia seks z mężatką, sfrustrowanego i zdradzonego męża, który próbuje popełnić samobójstwo, gromadkę dzieci, których rodzice pozbawili normalnego dzieciństwa i na deser wątek homoseksualny, bo społeczeństwo przecież z gejostwem koniecznie trzeba oswajać. Ktoś powie: to trafna diagnoza naszych czasów i ludzi, którzy się gdzieś cały czas gubią. Może i tak. Tylko rozwiązanie problemów egzystencjonalnych większości bohaterów raczej niczego w nich nie uzdrawia, wręcz przeciwnie, jeszcze mocniej w świecie bez wartości ich pogrąża. Jedna scena ujęła mnie mocno. W końcowych sekwencjach gasną świąteczne światła na jednej z ulic. I robi się ciemno. Święta wypełnione małymi „cudami”, które Niebem nie pachną, ale naznaczone są grzechem ciężkim, stają się mroczne i ciemne. Tu noc nie stanie się światłem.

Jest jeden cud, który w święta wyzwolić może człowieka z jego słabości i zniewoleń przeróżnych maści. Cud Wcielenia, cud Boga, który staje się człowiekiem, jednym z nas. Tego cudu w filmie zabrakło. Jakoś może jest obecny, w szczątkowo wyśpiewanych kolędach, ale i one (choć raczej ich wykonanie) budzi rozbawienie. Mowa tu o wątku dziadka, ojca jednego z bohaterów, który „rzeźbi” kolędy w taki sposób, że widownia w kinie ryczy ze śmiechu. Honor ratuje dziewczynka, uciekająca z domu dziecka. Jej wykonanie „Cichej Nocy” może wzruszyć. I wzrusza. Ale to mała kropelka światła w oceanie ciemności.

Finałowa scena „Listów do M.” powala z nóg. Stosunek seksualny głównych bohaterów w indiańskich klimatach jest mało smaczny. Tekst syna, odnajdującego ojca z nowo poznaną kochanką, wykończonych nocnymi, świątecznymi harcami łóżkowymi – tym bardziej. I choć w większości przypadków wszystko kończy się w miarę szczęśliwie, ze szczęściem Bożego Narodzenia jakoś mało ma to wszystko wspólnego. Sam tytuł pozostaje mało wyrazisty, co też przekłada się na fabułę - "Listy do M.", czyli do kogo? Bo do świętego Mikołaja (który żył na przełomie III i IV w.  raczej nie... Może do (M)ocno pokiereszowanego duchowo widza, który będzie na filmie rżał jak koń, nie mając świadomości, że rży z siebie samego...


Nie przekreślam filmu. Może i trzeba go zobaczyć, pośmiać się przez łzy, przemyśleć pokręcony stan naszej moralności, zastanowić się nad mocno postępującą (także i w naszej Polsce kochanej) dechrystianizacją świąt Bożego Narodzenia i kultury, z której próbuje się religię całkowicie wyrugować. Może. Ale czy trzeba iść do kina, by się o tym przekonać? Niekoniecznie. Kocham filmy, które tygodniami wwiercają się w moją niespokojną duszę. Ten się nie wwierca. I ducha raczej nie pokrzepia. „Listy do M.” bynajmniej dla mnie nie przejdą do historii kina. A szkoda. Zatem czekam nadal na polski film o Bożym Narodzeniu, który nawet w formie komedii zaleje mnie światłem. Może się doczekam…

„Listy do M.”pol. 2011, reżyseria: Mitja Okorn, obsada: Maciej Stuhr, Roma Gąsiorowska, Paweł Małaszyński.

5 komentarzy:

  1. jedyne, co mnie zastanawia po dyskusji na facebooku to fakt, co by było, gdyby znalazł się ksiądz w jednej z takich sytuacji. gdyby było to księdza środowisko. niekiedy może trudne, krnąbrne, ciężkie do przeniknięcia. gdyby nie miał Ksiądz szczęścia obcować z młodymi ludźmi ale właśnie takimi - kryjącymi niepewność krzykiem, niemoralnymi zachowaniami. gdyby musiał Ksiądz przeniknąć do nich. Wiem, że kino nie powinno promować niektórych obrazów, ale to nie zmienia faktu, że tacy ludzie wciąż są. Wiemy to. I co dalej?

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam serdecznie;drogi księże recenzje twoje o filmie są bardzo trafione,bo taka właśnie już jest Polska.
    Czy chcemy czy nie mamy ją kochać taką jaka jest,tak jak w tym filmie,choć jest byle jako,ale jest.Nauczyliśmy się,ze święta to bajka,Mikołaj,choinka,kolędy,ale w tym okresie też jest smutek,ból i gorycz.
    Trzeba tylko otworzyć oczy szeroko,tak jak niedawno pisałeś i wśród tych pięknych dekoracji zobaczyć prawdziwego człowieka z bagażem trosk i niepokoju o jutro.Czy z nastaniem świąt Bożego Narodzenia to one znikną,wiemy że nie,ale ten film pokazał prawdę,że nawet w tym pogmatwaniu można się odnależć,zapewne byłoby łatwiej gdyby Bog był na pierwszym miejscu,tak też się staje w Wigilię,choć może na krótką chwilę,ale się rodzi,czasami zostaje na dłużej w naszych sercach,a czasami zmienia nasze życie.
    Dlatego dziękujmy i za to.Cieszę się,że obejrzałam ten film i innym go polecam,on też czegoś uczy.Pozdrawiam księdza,niech Pan umacnia.

    OdpowiedzUsuń
  3. ależ ja (Grace) ciągle z takimi ludźmi obcuję... pogubionymi mocno i tacy mnie interesują. Film o którym napisałem jest tylko dolewaniem oliwy do ognia. Jedno, co mnie dzisiaj po wyjściu z kina zadziwiło (i ucieszyło) to to, że wielu z młodych, którzy są daleko od Kościoła, tym filmem też było zniesmaczonych. Że "tacy ludzie wciąż są" wiem dobrze i trzeba o nich duchowo powalczyć, co też staram się robić... mocno Jezusowi ufając.. +pozdrawiam i dzięki moi drodzy za cenne głosy...

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuje za tak trzeźwe ukazanie sytuacji, należy wszystko nazywać po imieniu.Film chciałam obejrzeć, obejrzę aby mieć także swoje zdanie...Dobrze że uswiadamia nam to Ks..czasem nasze myślenie staje się mysleniem WSzystkich , a tak nie powinno być..Chrześcijanin,, -Katolik,musi myśleć ZAWSZE!!!! racjonalnie...bo jest tylko jedna droga..BÓG ZAPŁAĆ!!!EG

    OdpowiedzUsuń
  5. W dzisiejszych czasach film, czy ogólnie media to potężne narzędzie kształtowania sumień i poglądów. Propaganda siana przez ludzi nienawidzących kościoła i Jezusa Chrystusa jest wielkim złem. Dlaczego niemal w każdym filmie mamy "bohatera" homoseksualiste, do tego przedstawianego jako wspaniały człowiek i przyjaciel? Dlaczego do naszej świadomości zło chce przemycić ten fałszywy obraz świata, w którym seks jest tylko zwykłą używką, jak papierosy czy alkohol, a wszelkie zboczenia (homoseksualizm) to norma? Dlaczego, w imię tolerancji, tak mocno "promuje się" nienormalność i amoralność, a tak bardzo tępi się kościół i wiarę? Dlaczego święta pogańskie (np. haloween) są tak powszechne, a z naszą wiarę w Jezusa Chrystusa nazywa się zabobonem i fanatyzmem? Widać, że rozgrywa się ogromna walka duchowa... Obyśmy zawsze trwali w Chrystusie!

    OdpowiedzUsuń

Chrystusowcy....

Zasadniczym celem Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej jest uwielbienie Boga i uświęcenie się poprzez naśladowanie Jezusa Chrystusa. W sposób szczególny członkowie Towarzystwa włączają się w apostolstwo na rzecz rodaków przebywających poza granicami państwa polskiego.

Duchowość Towarzystwa Chrystusowego,
wypływająca z życia zakonnego i kapłańskiego jego członków, oparta jest na charyzmacie Założyciela kard. Augusta Hlonda i posłannictwie zgromadzenia. Wypływa także z późniejszych tradycji wypracowanych przez wspólnotę, kierowanej zwłaszcza przez pierwszego przełożonego generalnego, współzałożyciela ks. Ignacego Posadzego.

Działalność Towarzystwa Chrystusowego zdeterminowana jest misją apostolską zleconą przez Kościół. Wypełniana jest poprzez gorliwe życie radami ewangelicznymi, modlitwą i pokutą oraz wszelkiego rodzaju pracami duszpasterskimi podejmowanymi dla dobra Polaków żyjącymi poza granicami kraju.

Kapłani Towarzystwa, jako słudzy Chrystusa niosą dobrą nowinę o zbawieniu wszystkim rodakom. Służą im nie tylko opieką duszpasterską, ale również kulturową i społeczną. Bracia zakonni uczestniczą w posłannictwie Towarzystwa poprzez gorliwe życie zakonne i podejmowane różnorakie prace dla wypełniania misji zgromadzenia.


Świadectwo....

...Z wiarą w Boga jest jak z lataniem. Może i nie jesteśmy ptakami, na rękach w powietrze się nie wzniesiemy, ale sny Dedala i Ikara o tańcu w chmurach drzemią w każdym z nas. Ktoś musiał zatem wymyśleć samoloty, balony, spadochrony. By poczuć trochę wolności i oderwać się od ziemi, wypowiadając wojnę poczciwemu prawu grawitacji.

Wierzyć, znaczy wzbić się - ze swoim niespokojnym sercem - w przestworza nieznane, bez skrzydeł. Myślę o tym, bo wciąż jestem świadkiem rzeczy i wydarzeń, o których jeszcze kiedyś mógłbym pomyśleć: zwykły przypadek, zbieg okoliczności, sztuczka nad sztuczkami. Kto raz spotkał na swojej drodze Boga, żywego i realnego, wszedłszy w zawiłość doświadczenia Jego obecności, ten już nigdy nie pomyśli, nawet na moment, że bez skrzydeł nie da się ulecieć w głąb tajemnicy. Niespokojne serce musi ostatecznie spocząć w Bogu...

To było 10 lat temu. Studiowałem wtedy filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Młody chłopak, z małej warmińskiej wioski, z legitymacją studencką w ręku, wylądował w dużym mieście. Zamieszkałem w akademiku. Nowe znajomości, kumple, wykłady, imprezy - życie studenckie. Wtedy w akademikach nie było internetu czy telewizji. Było za to życie towarzyskie, wysiadywanie do późnych godzin nocnych na korytarzach i w klubach studenckich. Mijały tygodnie. Wódka lała się litrami, dym palonej trawki - szwendał się bezwiednie korytarzami studenckiego organizmu. Przyszedł moment, że sięgnąłem przysłowiowego dna. Zawalone wykłady, moralność poniżej zera, pustka wewnętrzna coraz dotkliwiej dawała znać o sobie. Skreślono mnie w końcu z listy studentów. Wrak człowieka, z parszywą wewnętrzną samotnością, zawył któregoś wieczoru głęboko we mnie, ogłaszając całemu wszechświatu, że jestem prawdziwym zerem. Pamiętam ten wieczór. Leżałem w ciemnym pokoju, za oknami padał dołujący mnie jeszcze bardziej deszcz. Zacząłem płakać. Jak małe dziecko. Zerwałem się z łóżka, chwyciłem kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Myślałem - koniec. Jestem skończony. Co powiem moim rodzicom? Gdzieś, pięćset kilometrów stąd, harowali ciężko, by ich ukochany synek wyszedł na ludzi, ukończył studia i był szczęśliwy. Wierzyli we mnie. Dali mi wszystko, co mogli dać, odbierając sobie bardzo wiele. Szedłem tak długo, z tymi myślami. Deszcz mieszał się z moimi łzami. Pamiętam jak wtedy kląłem , przeklinałem, chciało mi się wrzeszczeć, wyć, krzyczeć, uciec gdzieś - ale dokąd? Aż w końcu stanąłem przed kościołem. Był późny wieczór. Kościół zamknięty. Uklęknąłem przed drzwiami, oparłem o nie swoje czoło i zacząłem wrzeszczeć do Boga. Potrzebowałem Go. Kiedyś słyszałem, jak w kościele mówili, że On przyszedł do chorych a nie do tych, co się dobrze mają. Cisza... Tylko deszcz i szum wiatru. Ale w tej ciszy było coś, co mnie uspokoiło. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pobliskiej plebanii. Zacząłem na oślep dzwonić do wszystkich księży, tam mieszkających. Musiałem się wyspowiadać. Tak, byłem tego pewny, musiałem się wyspowiadać!!! Potrzebowałem oczyszczenia... Potrzebowałem uzdrowienia... Potrzebowałem Boga, który nie mógł mnie odrzucić. Teraz, albo nigdy! Jeśli istniejesz - wyciągnij mnie z bagna i tego piekła, które rozpętałem na własne życzenie. W domofonie usłyszałem nagle spokojny głos jakiegoś księdza. Wybuchłem płaczem...

Ten wieczór zdawał się nie mieć końca... W spowiedzi wyrzuciłem z siebie wszystko. Nie pamiętam ile trwała. Mówiłem dużo, przez łzy, ksiądz nie przerywał, tylko słuchał. Opowiedziałem historię mojego życia, wszystko, co podpowiadało mi moje niespokojne serce. Mówiłem o tym wszystkim nie księdzu, ale Bogu. Czułem, że mnie słyszy. Pomyślałem: przecież on to wszystko wie... On tak, ale i do mnie musiało to wszystko dotrzeć. Potężna fala wyzwalającej prawdy uniosła mnie i moją rozpacz, poddałem się sile żywiołu, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. On był zbyt blisko...

Wracałem do akademika mocno wyczerpany. Wszystko mnie bolało: kości, mięśnie, głowa... Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Po raz pierwszy, od długiego czasu, zasnąłem. Nie mogło być inaczej. Łaska przebaczenia uspokoiła wezbrane wody. Spałem wtulony w mojego Boga... Który mnie ocalił...

W kilka dni póżniej spakowałem się, by powrócić w moje rodzinne strony. Siedziałem w pociągu, skulony jak przerażone pisklę. Teraz czekało mnie coś najtrudniejszego. Spotkanie z rodzicami. Pociąg sunął się mozolnie, po mocno żelaznych szynach, wioząc zalęknionego syna, który zawiódł swoją matkę i ojca. Cały czas się modliłem. Od czasu do czasu w myślach pojawiała się twarz płaczącej mamy i twarz taty, z jego surowym spojrzeniem i krzykiem w tle. Był porywczym i nerwowym człowiekiem.

Gdy pociąg wjeżdżał na stację Braniewo, czekałem na najgorsze. Wyszedłem z pociągu. W oddali ujrzałem sylwetkę ojca. Zbliżałem się do niego powoli, niepewnie. Gotowy na wszystko. Na pierwsze docinki, marudzenie, może krzyk... Na pierwsze przekleństwa...

Ojciec nagle ruszył w moją stronę. Czułem w powietrzu jego siłę i moc. Spuściłem wzrok, czułem, że pod powiekami za chwilę pojawią się pierwsze łzy. Nie krzyczał... Nic nie powiedział, tylko rzucił się na mnie, oplatając mnie swymi ramionami. Ten uścisk wszedł w fazę nieskończoności. Uścisnął mnie mocno, jak gdyby nie chciał mnie już nigdy ze swoich ojcowskich ramion wypuścić. To nie był sen. To był mój ojciec, jakiego wcześniej nigdy nie znałem... Szeptał mi do ucha: synu, jak ty wyglądasz?... Znoszona kurtka, spodnie, stare buty. Cała kasa szła przecież na zabawę, alkohol, fajki, trawę... Płakałem. A on mnie ciągle ściskał. I wtedy poczułem coś, co mnie z jednej strony przeraziło a z drugiej zalało niedającym się opisać pokojem. Poczułem nie tylko ramiona mojego taty. To nie były tylko jego ramiona. W tym momencie, na peronie, obejmował mnie sam Bóg. Ojciec obejmował syna marnotrawnego... Bóg objął swoje zagubione dziecko. To doświadczenie było tak silne, tak stuprocentowe, że nawet teraz kiedy to piszę, przenika moje ciało dreszcz, zmieszany ze wzruszeniem. Tego dnia uzyskałem, jedyny z możliwych, dowód - na istnienie Boga. Dowód spłodzony w ramionach mojego biologicznego ojca...

I wtedy byłem już pewien swojej przyszłości. W objęciu Boga pojawiło się pragnienie, mocne i nie do zniszczenia. Pragnienie obejmowania ludzi zagubionych. Pragnienie szukania tych, którym brakuje sił do odnalezienia pokoju ducha. Pragnienie, by inni w moich ramionach, słowach, gestach mogli odkryć tajemnicę najpełniejszej i prawdziwej miłości, której na imię - Bóg... Jedna droga umożliwiła mi realizację tego silnego pragnienia. Wstąpiłem do zakonu. Zostałem księdzem i zakonnikiem. By Bóg mógł przeze mnie odnajdywać tych, którzy od Niego odeszli, w dalekie strony, pełne mroku i zwątpienia...

„Stworzyłeś mnie, Boże, dla siebie i niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie”. To słowa św. Augustyna. Moje ulubione, bo pełne tego, co dane mi było doświadczyć... Wiele jest historii niespokojnych serc. I wiele z tych historii rozgrywa się pośród nas, cichych i rzeczywistych do bólu... Bogu te wszystkie historie zawierzam, z nadzieją (może czasami aż nazbyt natrętną), że nie jedno serce (zagubione i niespokojne) otworzy się na łaskę wiary, by spocząć w ramionach ciepłych od prawdziwej miłości.

"Oto czynię wszystko nowe. (...) Stało się. Jam Alfa i Omega, Początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia (...) I będę Bogiem dla niego, a on dla mnie będzie synem..."
(Ap 21, 5-7)